Amerykańska grupa Bigelf z całą pewnością nie należy do tych
znanych. Raz w 2009 roku, byli co prawda w Polsce, ale nie wydaje mi się, aby
zebrała liczną rzeszę fanów. Niewątpliwie jest to jednak grupa zaskakująca i zasługująca na
uwagę. Ta istniejąca już od dwudziestu trzech lat grupa, niedawno przeszła
poważne zmiany w składzie i wydała swój dopiero czwarty album studyjny. Co się
na nim znalazło?
Zanim odpowiemy na to pytanie przyjrzyjmy się ostatnim
wydarzeniom związanym z Bigelf. Gdy w 2010 roku z zespołu odeszli wszyscy
członkowie, oprócz lidera Damona Foxa (w Bigelf grającego od samego początku) i
basisty Duffy’ego Snowhilla (grającego w grupie od 2000 roku) oficjalnie
zawieszono działalność. Jednakże już w dwa lata później Fox ogłosił, że Bigelf
nagra nowy album studyjny, a później wyruszy w trasę koncertową promującą nowe
wydawnictwo. W zespole znalazł się nowy gitarzysta oraz sesyjny perkusista,
którym okazał się być Mike Portnoy, były członek najbardziej znanego
progresywnego zespołu w historii, czyli
Dream Theater. „Into the Maelstrom”, bo taki tytuł nadano czwartemu krążkowi
swoją premierę miał w maju tego roku. Na tle pozostałych albumów Bigelf nie
różni się on jakoś szczególnie. Nadal sięga się tutaj po klasyczny, surowy hard
rock oraz po progresywne formy z lat 70. Bliżej jednak temu albumowi do poprzedzającego
go „Cheat the Gallows”, aniżeli dwóch pierwszych płyt, które po latach, choć
nadal świetne, nie robią na słuchaczu większego wrażenia. Na najnowszym
wyraźnie zachowano cechy charakterystyczne poprzedniego albumu, w którym
dominowały dźwięki ostre, melodyjne i na wskroś nowoczesne, a przecież mające
swoje korzenie w zamierzchłej już przeszłości sprzed czterech dekad. Taki też
jest najnowszy album, który dla wielu będzie pierwszą poważniejszą przygodą z
muzyką tej grupy. Nie dlatego, że za perkusją zasiadł Portnoy, ale choćby
dlatego, że jest to granie bardzo nietypowe i odmienne od tego, co obecnie
spotyka się w muzyce progresywnej. Żaden z zespołów też tak bardzo jak Bigelf nie potrafi wprowadzać
w hipnozę.
Upływ czasu i postępująca mechanizacja naszego życia to jak
sądzę główny temat tego krążka. Widać to po okładce, na której widać wskazówki
zegara odmierzające czas do kresu, mamy czaszkę symbolizującą upadek
człowieczeństwa i wreszcie psychodeliczne, wyraźnie obracające się
czerwono-czarne pasy przypominając e oko cyklonu pochłaniającego wszystko co
stare i niepotrzebne na swojej ścieżce. Świadczą o tym też poszczególne tytuły
utworów, które znalazły się na płycie, jak choćby otwierający ją „Incredible
Time Machine”, „Hypersleep” czy „Control Freak”. W warstwie muzycznej wciąż
jest bardzo dziwnie: stare w genialny sposób łączy się tutaj z nowszym
brzmieniem, ostre dźwięki przenikają się z hipnotyzującymi zwolnieniami i
świetnym, delikatnym wokalem Damona Foxa czy wreszcie z wszechogarniającym niepokojem
i strachem. Przedziwny mariaż jaki znalazł się na tej płycie naprawdę potrafi
wywołać ciarki na plecach, mimo że nie jest to przecież żadna horror story.
Może to wpływ tej gęstej atmosfery nieznanego, a może właśnie te psychodeliczny
element spajający w całość przeszłość i przyszłość tak twórczości Bigelf, jak i
całej przyszłej muzyki rockowej i metalowej, nie tylko nastawionej na szeroko
pojętą progresywność? Wreszcie należy zwrócić uwagę na grę Mike’a Portnoya,
który nie sili się tutaj na prezencję swojej osobowości czy szczególnie wyraźne
odciskanie piętna. Jego gra jest tutaj dość delikatna i wyważona, trochę za
bardzo moim zdaniem ustawiona jako tło, wyciszona i czasami bez szczególnego
wyrazu. Na pewno jednak nie można powiedzieć, że odwalił powierzoną mu robotę,
skasował i sobie poszedł: bo nawet mniej intensywna gra Portnoya pozostaje grą
Portnoya, charakterystyczną i wyczuwalną na kilometr od głośnika.
Faworytami pośród utworów, które znalazły się na tej płycie,
może być każdy z osobna, ale szczególnie wyróżnia się fantastyczny,
wielowarstwowy „Hypersleep” czy równie porywająco skomponowany „The Professor
& The Madman” w którym kapitalnie połączono gitarę flamenco z mrocznym Deep
Purplowym, wręcz kosmicznym klimatem klawiszy i filmową atmosferą wyrwaną
niczym z jakiegoś starego horroru. W dodatku można nawet odnieść skojarzenia z
ostatnią płytą grupy Mastodon „Once More ‘Round The Sun”, która przecież wyszła
miesiąc później. Równie intensywny jest „Control Freak” będący ewidentną
kontynuacją muzycznej ekspresji z poprzedniego albumu Bigelf czy finałowy „ITM”.
Być może jest to najlepszy album Bigelf, ale powinni to
ocenić Ci, którzy znają grupę dłużej. Dla osoby, która poznaje ją dopiero teraz
na pewno będzie jedną z najciekawszych tegorocznych premier. Album ma
dopracowane brzmienie, masę zmian tempa, świetnych melodii, ciężkich i wolnych
fragmentów i przede wszystkim spajający ją zamysł artystyczny i temat, czyli
to, czego wielu współczesnym płytom po prostu brakuje. Muzyce Bigelf, zwłaszcza
tej z nowego albumu, trzeba dać się porwać w pełni, albo nawet nie próbować
tego robić, bo gdy już się to zrobi, nie będzie drogi z powrotem. Mam też
nadzieję, że na piąty album tego zespołu nie trzeba będzie czekać kolejnych
długich sześciu lat. Ocena: 8/10
Recenzja napisana dla magazynu Heavy Metal Pages. Na łamach magazynu ukaże się także obszerny wywiad z zespołem.
"Najbardziej znanego progresywnego zespołu w historii, czyli Dream Theater" - to żart, prawda? ;)
OdpowiedzUsuńW pewnym sensie tak, ale na pewno jeśli mówimy o metalu progresywnym.
UsuńNie porwało, ale może być ;)
OdpowiedzUsuń