Już nie Broken Betty, a Ampacity, zaprasza w międzygalaktyczną podróż dźwiękową. Tymczasem nie tak dawno temu na płycie "Anton Globba" zespołu Kiev Office, Michał "Goran" Miegoń śpiewał: Kosmonauci, ci wspaniali kosmonauci/lecą w swych wspaniałych rakietach z Kosmodromu Bajkonur... Czy rzeczywiście chłopacy z gdyńskiego Ampacity to wspaniali kosmonauci, a ich muzyka jest cudownymi rakietami? Na koncertach dowodzą, że tak. A jak to się przedstawia na debiutanckiej płycie? Sprawdźmy to...
Widzisz jak światła rakiety nikną gdy/ pokonują kolejne pułapy atmosfery/Ich skafandry wytrzymują/olbrzymie ciśnienie - śpiewał dalej Miegoń. W jakiś czas po wydaniu trzeciego, bardzo zresztą dobrego, albumu Broken Betty zatytułowanego "Original Features" (recenzja tutaj) ogłoszono, że grupa się rozwiązała i było to ich ostatnie wydawnictwo pod tym szyldem. Można powiedzieć, że tamta płytka była taką rakietą, która przekroczyła atmosferę i okrążywszy Ziemię dookoła postanowiła zawrócić do macierzystej planety, ale szybko została przez chłopaków zawrócona w połowie drogi, z powrotem prosto w kosmos. Pod koniec bowiem tego samego roku, notabene dźwięcznego, ogłoszono powstanie nowego projektu, w nieco zmienionym składzie, ale mającym w pewnym sensie kontynuować obraną na ostatniej epce Broken Betty ścieżkę muzyczną.
Kosmonauto - Odlot! Ampacity debiutowało na zeszłorocznym SpaceFest 8 grudnia zwalając wszystkich z nóg i wysyłając ich w próżnię. Wówczas miał to być, podobno, jednorazowy występ. Szybko okazało się, że na tym jednym się nie skończy, były kolejne koncerty, a nawet zapowiedzieli rejestrację materiału na płytę. Ta ukazała się najpierw w wersji cyfrowej 31 marca trzeszczącego i wreszcie, w wersji fizycznej 5 kwietnia. Tego samego dnia odbył się tzw. release party, który odbył się w gdyńskiej Desdemonie (relacja tutaj).
Mężczyźni w strojach kosmonautów/w praktyce są lżejsi - faktycznie tak jest, jeśli wziąć pod uwagę pierwsze dokonania Połamanej Betty, jest dużo lżej. Albo po prostu inaczej. Otwierający płytę trwający trzynaście minut "Ultima Hombre" zaczyna stonerowy pęd, który po jakiś trzech minutach zmienia klimat na lekkie jazzrockowe pejzaże wyjęte gdzieś z eksperymentów Weather Report czy przestrzeni jakby wyjętych z The Doors, następnie klawiszowy ton fantastycznie łączy się z ostrzejszym riffem, który w podobny sposób pobrzmiewał na początku kompozycji. Potem stonerowe pływy znów zwalniają, niepokornie drgają i pulsują. To granie po prostu wyjęte z lat 70, a przy tym niesamowite, piękne i świeże, tworzone i wydobywane z instrumentów z pasją.
Chciałbyś oglądać ziemię/właśnie z ich perspektywy/Brak grawitacji (...) - takie wrażenia pojawiają się przy numerze drugim zatytułowanym "Asimov's Sideburns", który otwiera niemal ambientowy dźwiękowy pasaż, wolny i rozwijający się jakbyśmy oddalali się coraz bardziej od Ziemi i już zza szyby statku oglądali kulę, która jeszcze drga światłem, ale potem znika. Rakieta przesuwa się majestatycznie niczym gwiezdny niszczyciel na początku czwartej części "Star Wars", a potem na kolejny plan wysuwa się już kolejna planeta, ale nie jest to już Mars, jesteśmy dalej, może nawet w innej galaktyce. Niemal ma się wrażenie wirowania przestrzeni, tańca w zwolnionym tempie gdzieś pomiędzy wnętrzem statku, a przesuwającym się kosmicznym krajobrazem. Już gdy jesteśmy w letargu, uderza ciężki pustynny riff, jak gdyby zapiszczały iluminatory ostrzegające: Asteroidy, Planetoidy, Kometa/Uważaj - Alarm!
Wystarczył moment, ten jeden moment - brak reakcji by zostać przeniesionym do numeru trzeciego. "Masters of Earth"zaczyna Hawkwindowy szum wiatru i gitarowy riff, który nie zwiastuje kolejnego uderzenia niebezpiecznych ciał niebieskich w statek kosmiczny. Jednak ten następuje i to ze zdwojoną siłą wyłaniając się prawie przy trzeciej minucie. Stonerowo-space'owe pulsacje znów przeganiają nas przez kolejną galaktykę, podbijanie kosmosu i wyskakiwanie z nadprzestrzeni to bardzo niebezpieczne zadanie, a powrót do domu jest jeszcze trudniejszy. Ponad osiemnaście minut tego finału podróży międzygalaktycznej i ani chwili znużenia, bo widoki już zmieniają się jak w kalejdoskopie, jeszcze przed chwilą mijałeś jakąś asteroidę, a już pojawia się dziwna planeta, która bynajmniej nie jest Ziemią. Wyciszenie w tym utworze służy kolejnemu delikatnemu wjazdowi gitary, lądowanie na tej nieznanej planecie będzie znajome, delikatne echa "Astronomy" Blue Oyster Cult, które już po kilku minutach post-rockowo rozwija się, rozpędza do mocniejszych uderzeń i znów wracamy do stonerowego, ale pachnącego trochę Deep Purple, pasażu w którym już trwamy do końca.
Nie mam wątpliwości, że ten zawierający zaledwie trzy numery, ale trwający czterdzieści dwie minuty z sekundami materiał, to nie tylko podróż kosmiczna, ale także porządna dawka wspaniałej muzyki. Przemyślanej, nowoczesnej, a jednocześnie mocno zakorzenionej w tradycji. Jak widać na fantastycznej okładce kartonowego pudełeczka hełmy nie ochronią ich, ani żadnego słuchacza przed eksplozją. Rozbijamy się. Nie jest to jednak rozbicie pogrążone w klęsce, jakiejś kosmicznej katastrofie równej wielkiemu wybuchowi, a raczej rozbicie pełne czystej i nieposkromionej energii, zastrzyku nowego życia na nieznanej planecie, która nie doświadczyła ewolucji. Jeśli tą planetą wciąż może być głowa pojedynczego słuchacza, to wciąż jest nadzieja, że to nie wszystko, co Galbas z ekipą jest w stanie wyczarować i wypuścić w przestrzeń przez galaktyki i mgławice.
Nie odlecisz gdy zapomnisz o planie lotu/Chociaż możesz spróbować lecieć wstecz - przypomina Michał Miegoń. Bez wahania sięgnij po jeden z najciekawszych planów lotu i nie próbuj lecieć wstecz, tylko to zrób. Gdy płyta się skończy, włączysz ją jeszcze raz. Tym razem Houdson nie ma żadnego problemu i stawia ocenę pełną i zasłużoną: 10/10 z wykrzyknikiem.
Chciałbyś oglądać ziemię/właśnie z ich perspektywy/Brak grawitacji (...) - takie wrażenia pojawiają się przy numerze drugim zatytułowanym "Asimov's Sideburns", który otwiera niemal ambientowy dźwiękowy pasaż, wolny i rozwijający się jakbyśmy oddalali się coraz bardziej od Ziemi i już zza szyby statku oglądali kulę, która jeszcze drga światłem, ale potem znika. Rakieta przesuwa się majestatycznie niczym gwiezdny niszczyciel na początku czwartej części "Star Wars", a potem na kolejny plan wysuwa się już kolejna planeta, ale nie jest to już Mars, jesteśmy dalej, może nawet w innej galaktyce. Niemal ma się wrażenie wirowania przestrzeni, tańca w zwolnionym tempie gdzieś pomiędzy wnętrzem statku, a przesuwającym się kosmicznym krajobrazem. Już gdy jesteśmy w letargu, uderza ciężki pustynny riff, jak gdyby zapiszczały iluminatory ostrzegające: Asteroidy, Planetoidy, Kometa/Uważaj - Alarm!
Wystarczył moment, ten jeden moment - brak reakcji by zostać przeniesionym do numeru trzeciego. "Masters of Earth"zaczyna Hawkwindowy szum wiatru i gitarowy riff, który nie zwiastuje kolejnego uderzenia niebezpiecznych ciał niebieskich w statek kosmiczny. Jednak ten następuje i to ze zdwojoną siłą wyłaniając się prawie przy trzeciej minucie. Stonerowo-space'owe pulsacje znów przeganiają nas przez kolejną galaktykę, podbijanie kosmosu i wyskakiwanie z nadprzestrzeni to bardzo niebezpieczne zadanie, a powrót do domu jest jeszcze trudniejszy. Ponad osiemnaście minut tego finału podróży międzygalaktycznej i ani chwili znużenia, bo widoki już zmieniają się jak w kalejdoskopie, jeszcze przed chwilą mijałeś jakąś asteroidę, a już pojawia się dziwna planeta, która bynajmniej nie jest Ziemią. Wyciszenie w tym utworze służy kolejnemu delikatnemu wjazdowi gitary, lądowanie na tej nieznanej planecie będzie znajome, delikatne echa "Astronomy" Blue Oyster Cult, które już po kilku minutach post-rockowo rozwija się, rozpędza do mocniejszych uderzeń i znów wracamy do stonerowego, ale pachnącego trochę Deep Purple, pasażu w którym już trwamy do końca.
Nie mam wątpliwości, że ten zawierający zaledwie trzy numery, ale trwający czterdzieści dwie minuty z sekundami materiał, to nie tylko podróż kosmiczna, ale także porządna dawka wspaniałej muzyki. Przemyślanej, nowoczesnej, a jednocześnie mocno zakorzenionej w tradycji. Jak widać na fantastycznej okładce kartonowego pudełeczka hełmy nie ochronią ich, ani żadnego słuchacza przed eksplozją. Rozbijamy się. Nie jest to jednak rozbicie pogrążone w klęsce, jakiejś kosmicznej katastrofie równej wielkiemu wybuchowi, a raczej rozbicie pełne czystej i nieposkromionej energii, zastrzyku nowego życia na nieznanej planecie, która nie doświadczyła ewolucji. Jeśli tą planetą wciąż może być głowa pojedynczego słuchacza, to wciąż jest nadzieja, że to nie wszystko, co Galbas z ekipą jest w stanie wyczarować i wypuścić w przestrzeń przez galaktyki i mgławice.
Nie odlecisz gdy zapomnisz o planie lotu/Chociaż możesz spróbować lecieć wstecz - przypomina Michał Miegoń. Bez wahania sięgnij po jeden z najciekawszych planów lotu i nie próbuj lecieć wstecz, tylko to zrób. Gdy płyta się skończy, włączysz ją jeszcze raz. Tym razem Houdson nie ma żadnego problemu i stawia ocenę pełną i zasłużoną: 10/10 z wykrzyknikiem.
Wszystkie fragmenty zapisane kursywą pochodzą z tekstu utworu "Mężczyźni w Strojach Kosmonautów" zespołu Kiev Office z płyty "Anton Globba".
Dobre, dobre!!! oj, też bym dała 10/10. nic tylko trząść łbem do taktu ;p
OdpowiedzUsuńa przy okazji bardzo fajnie sie czytało tą recenzję, udała Ci się świetnie. :)
Cieszę się, że się podobała :) Będzie więcej zróżnicowanych tekstów w przyszłości :)
Usuń