Niewiele wiem o tym zespole. Nie znam też dwóch poprzednich wydawnictw tej grupy, ponieważ zwyczajnie są nie osiągalne. Ta płyta, jak łatwo się domyślić, jest zatem trzecią w dyskografii tego zespołu, który gra power metal w niemal klasycznej niemieckiej odmianie. I wcale nie dziwi ten fakt tak bardzo, jest to przecież zespół, który pochodzi z Niemiec. Okładka jakoś wielce nie przykuwa uwagi, sięgnąłem po nią raczej z czystej ciekawości, niż pod wpływem zachwytu okładką, która moim zdaniem jest zwyczajnie szkaradna i raczej odpychająca. Power metal w wykonaniu Circle Of Silence nie jest jednak melodyjną, rozpiszczaną łupanką z operowym zadęciem. Znacznie bliżej tej grupie do surowych, ciężkich, pędzących rytmów w rodzaju Firewind, czy ostatniej płyty legendarnego Helloween „7 Sinners”. Przy okazji jest to granie przefiltrowane przez dodatkowe skojarzenia i style, ale po kolei.
C.O.S powstało na początku 2005 roku, jako dwuosobowy projekt gitarzysty Tobiasa i basisty Björna. (Wszędzie podaje się jedynie imiona muzyków). Z czasem zespół rozrósł się do liczby pięciu osób, ale ostateczny skład wyklarował się w marcu 2006 roku, kiedy to zespół został zasilony przez Nicka (wokal), Chrisa (gitara) i Pita (perkusja). W tym składzie grupa istnieje do dzisiaj. Wydany w sierpniu 2006 roku debiutancki krążek „Your Own Story” zdobył doskonałe recenzje, a niemiecki magazyn metalowy „Heavy?!” przyznał mu ocenę 9/12. W połowie 2007 roku zespół zaczął rejestrować materiał na drugą płytę, zatytułowaną „The Supreamacy Of Time”. Nagrań materiału dokonano na przełomie listopada tegoż roku i lutego 2008 roku. Album miał swoją premierę w marcu 2008 roku.
Otwierający płytę „Synthetic Sleep” to uderzenie z grubej rury, ciężkie tony perkusji i ostry riff zbliżający się do cięższych odmian heavy metalu i szorstki, bardzo interesujący wokal. Tu nie ma miejsca na wysokie rejestry. Szorstkie, wyrzucane frazy przypominają raczej wokalizy znane z twórczości Jorna.
Drugi to „Left to die” – naprawdę świetny utwór, który daje wyobrażenie jakby brzmiał Blind Guardian, gdyby zaczął grać ciężej, ostrzej i nie odchodził w stronę opery i symfonicznego metalu. Ze skojarzeń, niewątpliwie nasuwa się też niemiecka supergrupa Sinebreed, która rok temu wydała debiutancki materiał „When Worlds Collide”.
Trzeci jest „Exception”. Niezwykle przebojowy i mocno osadzony w stylistyce lat 80, melodyjny utwór, idealnie nadający się na koncerty.
W czwórce zatytułowanej „Twentyone grams” nie zwalniamy tempa, choć utwór jest nieco wolniejszy. Skojarzenia z filmem pod tym samym tytułem? A jakże… i do tego, krótkie, ale bardzo interesujące solówka. W ogóle solówki są mocnym atutem tej płyty, nie ma się wrażenia, że gdzieś się je słyszało i nie nudzą.
Piątka to utwór tytułowy – absolutnie kapitalny walec ze świetnym pędzącym riffem. Następnie „Take Your Life”, czyli szósteczka. Pachnie wczesną Metallicą? Troszeczkę tak. Firewind z pierwszych płyt? No też. Bullet For My Valentine? Również. Absolutny majstersztyk. Siódmy, to równie ciężki, wibrujący „Never Forget”. Coraz wyraźniej ma się wrażenie skojarzeń ze stylistyką metalcorową czy death metalową przefiltrowaną przez tradycyjny thrash metal lat 80.
Ósmy kawałek to „Reflections” – dosłownie na chwilkę pojawia się akustyczna gitara. Ballada? Zmyła. Zaraz wchodzi ostry riff i pędzimy dalej, wcale nie zwalniając tempa.
Przy końcówce znów na chwilę pojawia się akustyczna gitara, pochodowe przyśpieszenie i akustyczne zejście. „Redesign” to dziewiątka. Kolejny kawałek z grubej rury. Potężne uderzenie riffu i perkusji wprowadza w pędzącą bardzo melodyjną i pachnącą Jornem kanonadę z bardzo silnych dział. Mniej więcej w połowie zwolnienie przypominające ostatnią płytę Bullet For My Valentine „Fever” czy zapomnianą już grupę Still Remains.
Kolejna krótka, ale bardzo treściwa solówka. I mimowolne skojarzenie z Brudnym Harrym na koniec. „The End” jest dziesiąty. Znów skojarzenia z BFMV, przynajmniej, jeśli chodzi o budowanie napięcia, melodii i wykorzystywanych riffów. Utwór idealny do wspólnego odśpiewania wraz z zespołem. Ale to nie koniec: ostatni jest utwór jedenasty pod tytułem „Until The Worlds Collide” z mylącym, króciusieńkim łagodnym wstępem osadzonym na pianinie, smyczkach i gitarze i znów ostry riff. Ten utwór jest najwolniejszy i najbardziej epicki z kompozycji zawartych na płycie, znacznie bardziej rozbudowany pod względem klimatu (progresywny szlif), na chwilę pojawia się nawet typowo black metalowy growl. I na koniec smyczkowo-pianinowe zejście.
Materiał zawarty na tym albumie to granie ciężkie, a zarazem bardzo melodyjne, przefiltrowane przez różne skojarzenia i style niekoniecznie związane z power metalem.
Naturalnie, to wciąż jest power metal, jednakże znacznie ciemniejszy od wersji tradycyjnej czy tej epicko-operowej. A zwłaszcza od coraz bardziej popularnej, melodyjnej odmiany skłaniającej się ku dużej pompatyczności, dużej ilości solówek, rozbudowanych fragmentach i oscylujących w zbyt wysokich rejestrach, dla przeciętnego słuchacza, wokalach.
Jest to pozycja bardzo interesująca i godna polecenia wielbicielom nie tylko melodyjnego power metalu, ale także tych, którzy wolą ciemniejsze, brudniejsze i mocniejsze brzmienia. Jest to także, moim zdaniem, jedna z najciekawszych płyt tego roku. Całości słucha się z ogromną satysfakcją i przyjemnością, a po skończeniu płyty, ręka mimowolnie wędruje do przycisku „play” i włącza ją ponownie. Naturalnie, podobnego grania jest sporo i nie jest to wcale granie odkrywcze, ale świeżości i polotu odmówić nie można, ode mnie zasłużone 10/10. Z niecierpliwością oczekuję kolejnych wydawnictw tej grupy i mam nadzieję, że uda mi się wcześniejsze płyty grupy upolować.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz