Tytuł płyty zaczerpnięto z terminologii marynistycznej. W wolnym tłumaczeniu oznacza on „pomiędzy oddechem Diabła a głęboką otchłanią błękitnego morza”. Sam termin dawniej określał sytuację, w której marynarz był zmuszony do zawiśnięcia pomiędzy burtą statku a morzem w celu dokonania koniecznych napraw lub pomiarów, często ryzykując nawet życiem. Doskonale oddaje on też problem tej płyty. Choć sami muzycy podkreślają, że tytuł płyty i jej zawartość to podsumowanie roku z ich życia. Odnoszę jednak wrażenie, że można by go przetłumaczyć też w ten sposób: „pomiędzy łaską producenta a zachowaniem własnej tożsamości”. Nie, nie jest to wcale zła płyta, wręcz przeciwnie. Pojawia się jednak kilka dużych i istotnych „ale”.
Po raz pierwszy chłopaki nie rejestrowali materiału w rodzinnym Kentucky, lecz w Los Angeles pod czujnym okiem (i uchem) uznanego producenta muzycznego Howarda Bensona. Nowe środowisko przyczyniło się w znacznej mierze do tego jak brzmi nowy, trzeci studyjny już album Black Stone Cherry. Właśnie brzmienie mocno wpływa na odbiór najnowszego wydawnictwa kwartetu, wcześniejsze płyty bowiem, (również koncertowa), charakteryzowały się surowością i brudem, młodzieńczym nieokrzesaniem. Nowa płyta została obdarta z tych właściwości, całość została uładzona, wyczyszczona i zmiękczona. Oczywiście, to nadal jest ten sam zespół, jednak różnica jest kolosalna. To, że jest to grupa „radiowa”, a ich kawałki świetnie nadają się do audycji, to rzecz wiadoma, jednak na tej płycie zostało to jeszcze bardziej uwypuklone właśnie przez nowe, zupełnie inne brzmienie.
Płytę otwiera wydany 10 kwietnia jako singiel utwór „White Thrash Millionaire”, który nie ma nic wspólnego z fantastycznymi, ciężkimi i przebojowymi otwieraczami z dwóch pierwszych płyt („Rain Wizard” i „Blind Man”). Też jest dość ciężki i przebojowy, ale jest trochę jak zbyt słodki cukierek i słucha się go ciężko i z mieszanymi uczuciami, ale kiedy już wybrzmi robi się troszkę ciekawiej. Troszkę, bo przyjemność psuje brzmienie i dwa utwory znajdujące się na płycie.
I tak, drugi jest „Killing Floor”. Wolne wejście i po chwili ostry, melodyjny riff oraz chwytliwy refren. Trzeci utwór to „In My Blood”. Również wolniejszy, bardziej balladowy i melancholijny, przywodzący na myśl trochę starsze Lynyrd Skynyrd, legendę southern rocka.
„Such a Shame” to numer czwarty. Szybszy, pędzący z bardzo ciekawym riffem prowadzącym i trochę niepotrzebnymi chórkami.
Piątka to „Won’t let go” – akustyczny, balladowy kawałek, z nieco ostrzejszym momentem na refren. Moim zdaniem, to jeden z najciekawszych kawałków na płycie. Szóstka to „Blame It On The Boom Boom” – kolejny szybki numer z riffem i konstrukcją trochę jak z Black Label Society. I znów niepotrzebne, moim zdaniem, chórki. Lepsza byłaby w tych miejscach zagrywka na gitarze, albo harmonijka ustna. Chwytliwy „Like A roll” to siódemka, która jest ewidentną, krótszą i dużo gorszą kopią „I Won’t Get Fooled Again” The Who.
Lepiej byłoby po prostu nagrać cover, niż bezmyślnie kopiować patenty tej legendarnej grupy. Ósemka nosi tytuł „Can’t you see” – wolny, pochodowy i do tego Lynyrd Skynyrdowy szlif. To kolejny utwór, należący do najciekawszych na płycie.
Dziewiąty jest „Shake” oparty na ciężkim riffie, dość wolny utwór, znów trochę przywodzący na myśl Black Label Society. Numer dziesiąty to „Stay” – ballada, z ładną i klimatyczną linią melodyczną akustycznych gitar. Dobre posunięcie z powtarzaniem słów przez echo.
Jedenastka to „Change” – będąca z jednej strony kopią utworu „Your Betrayal” Bullet For My Valentine, który otwiera ostatnią płytę walijskiej grupy „Fever” (dokładnie to samo wejście i konstrukcja) a z drugiej strony znów przywołujący Black Label Society. I ostatni numer na płycie, dwunasty (dwie wcześniejsze zawierały trzynaście kompozycji) to akustyczna, bardzo interesująca ballada w południowo amerykańskim stylu country, troszkę przywodząca na myśl eksperymenty Led Zeppelin z tą stylistyką.
Podsumowując, nową płytę BSC słucha się przyjemnie i bez większego znudzenia. Pozbawiona jednak zadziorności i brudu dwóch poprzednich płyt, rozczarowuje. Na pewno, jest to granie dojrzalsze i inne od tego z trzech poprzednich wydawnictw (wliczając koncertówkę „Live In Astoria” z 2007). Nie jest to jednak dobra płyta do rozpoczęcia przygody z BSC, warto wpierw poznać wcześniejsze płyty grupy, a dopiero potem sięgnąć po tą. Mocno uładzone, zmiękczone brzmienie płyty sprawia, że brakuje na płycie energii i trzeba dużo czasu, aby przesłuchać ją w całości, zwłaszcza przy pierwszych podejściach.. Bardzo się zawiodłem na utworach „Like A Roll” oraz „Change” – czegoś takiego uznany producent w ogóle nie powinien pozwolić nagrać chłopakom, bo są to po prostu zerżnięte całe fragmenty innych, świetnych kawałków - klasyka The Who i zeszłorocznego otwieracza albumu BFMV.
Bardzo cieszyłem się na tę płytę, ale niestety zawiodłem się. Moim zdaniem zespół nie podołał trudnej sztuce zawiśnięcia pomiędzy „oddechem Diabła a głęboka otchłanią błękitnego morza”. Szkoda, bardzo wielka szkoda. Na pocieszenie zostaje jeszcze bardzo ładna i intrygująca, ascetyczna czarnobiała okładka. Gdyby niewspomniane kawałki byłbym skłonny postawić tej płycie mocną siódemkę. W tej sytuacji, stawiam (tylko i aż): 6,5/10
Ja im jednak daję mocne 7, albo nawet 7,5. Cała otoczka towarzysząca tej kapeli właśnie idealnie mi pasuje do takiego albumu - lekki, przyjemny i łatwy w odbiorze. Ale jak się okazuje w muzykę BSC trzeba się wciągnąć. Dla mnie taką bramą nie do przejścia na początku był otwieracz, który w żadnym wypadku nie zachęca do zapoznania się z dalszą częścią albumu. Jeśli chodzi o mnie to bym jako pierwszy numer dał "Such A Shame", dlaczego? Bo już sam riff bardziej zachęca do przesłuchania całego materiału niż cały numer "White Thrash Millionaire". Nowy BSC bardzo mi się podoba, ale i tak jeśli chce posłuchać southernu to prędzej sięgnę po ostatni album Maylene & The Sons Of Disaster ;-)
OdpowiedzUsuńMaylene & The Sons Of Disaster to faktycznie bardzo fajna kapelka. Polecam każdemu kto podobnie jak ja dotychczas jej nie poznał. ;)
OdpowiedzUsuń