poniedziałek, 30 maja 2011

Relacja X: Juwenalia UG

Na dzień pierwszy nie poszedłem, bo grał Dżem. Po pierwsze, aktualny Dżem to dla mnie nie jest Dżem, bez Riedla i Bergera, to raczej Marmolada. Po drugie, po piętnastominutowej „Whisky”, którą nie tak dawno słyszałem na żywo, mam dosyć Dżemu na bardzo długo. Na dzień drugi poszedłem, bo byłem ciekaw młodego i bardzo obiecującego zespołu Kumka Olik, oraz starego dobrego T.Love.
Najpierw jednak zagrał zespół Bajzel, czy też raczej one man band. Cóż, mi osobiście się to bardzo nie podobało. Dziwne było, i zaiste nazwa bardzo adekwatna, istny bajzel. Totalny bezład stylistyczny, formalny i kompozycyjny, przetworzony głos, gitarka i jakieś sample udające perkusję i całą resztę. Nie jest to, to, co ja osobiście lubię najbardziej.
Potem zagrał zespół Kumka Olik. Ten młody zespół powstał stosunkowo niedawno, bo zaledwie trzy lata temu i zdążył już wydać dwie płyty. Pozwolę sobie, nie rozwijać wątku tego zespołu w tym miejscu i poświęcę mu osobny tekst w najbliższym czasie. Zasługuje na to, a na pewno na coś więcej, niż kilka zdawkowych zdań.
Następnie już na dużej scenie wystąpiły Strachy na lachy – formacja Grabaża, znanego z nieodżałowanej Pidżamy Porno, za którą nigdy jakoś specjalnie nie przepadałem. Za Strachami na lachy też zresztą nie przepadam. Choćby z tego względu, że strasznie denerwuje mnie głos Grabaża. Muzycznie SNL są nawet znośne, ale reszta zupełnie mi się nie podoba. Pozwolę sobie na kilka uwag odnośnie aktualnej grupy Grabaża. O ile Pidżama Porno miała jeszcze jakiś jeden wyczuwalny, określony styl, o tyle SNL to mariaż różnych gatunków i rodzajów muzyki podanych w tak zwanym żartobliwym sosie. I mogłoby to być bardzo interesujące, gdyby nie zupełnie nieprzystający do całości wokal Grabaża (przynajmniej jak dla mnie) i teksty. Jak dla mnie to po prostu zupełny, bezsensowny bełkot. Tylko jedna piosenka naprawdę mi się podobała. Mianowicie ta, w której razem z publicznością Grabaż śpiewał: „Żyję w kraju, w którym wszyscy chcą mnie zrobić w chuja”. Bardzo trafne i niestety prawdziwe. Próbował być dowcipny, ale mi ten rodzaj żartu zupełnie nie podchodzi. Poza tym współczuję dwóm małym chłopcom, którzy przyszli ze swoimi młodymi rodzicami, że muszą rozpoczynać przygodę z muzyką od SNL. Naprawdę mi ich szkoda i to bardziej niż bardzo. I jeszcze w trakcie koncertu naszła mnie refleksja, jakoby Grabaż miał podbity głos, dziwne, ale wcale nie zdziwiłbym się gdyby to była prawda. Fenomenem jest też dla mnie fakt, że tyle ludzi przy SNL dobrze się bawiło i śpiewało razem z Grabażem. Rozumiem, że na czymś Grabaż musi zarobić na emeryturę, ale nie rozumiem, czemu na takim zaproszeniem, badziewiu. Cóż, dla każdego coś miłego, dla mnie niestety nie. Może ludziom się to podoba, mi akurat nie. Ja zostałem skutecznie zniechęcony do T.Love. Opuściłem błonie UG, zanim grupa Muńka Staszczyka zaczęła grać w raczej złym humorze. Nie pomógł nawet sympatyczny powrót skm-ką z prawie całym składem Kiev Office (gdyż spotkałem Asię Kucharską i Krzyśka Wrońskiego, którzy również wracali z Juwenalii).
Na koniec kilka uwag odnośnie spraw organizacyjnych. Zupełnie nie wiem, po co komu didżej. Zbędny hałas pomiędzy kolejnymi koncertami, nie da się normalnie pogadać i w ogóle rodzaj puszczanej muzyki, to dla mnie zupełna porażka – jakieś techno, house, elektro… to się do niczego zupełnie nie nadaje moim zdaniem. Postarano się za to o dźwięk, jestem więc pozytywnie zaskoczony, że UG postarało się o jego jakość. Spodziewałem się pod tym względem chały, ale wszystko było dobrze wyważone i odpowiednio nagłośnione. Może i by znalazły się kwestie do poprawki, ale uważam, że było dobrze. Przesadzono moim zdaniem z ochroną – zbyt duża ilość, przeszukiwania, patrzenie na studenta jak na potencjalnego terrorystę. No kurde… czemu mam ochroniarzowi klucze od mieszkania pokazywać? Zabiję kogoś tymi kluczami? Gdybym wnosił szklaną butelkę, nóż… rozumiem, ale klucze? Coś tu nie w porządku, moim zdaniem, z tą ochroną. Kurde… klucze… dobrze, że nie kazał ich w depozycie zostawiać… albo co gorsza do naga się rozbierać, coby na pewno się upewnić, że nie stanowię dla nikogo zagrożenia.
I jeszcze wszędobylski smród spalenizny, dobijający zapach popcornu i zjełczałego tłuszczu… nie orientuje się zbytnio czy na każdych uniwersyteckich imprezach tego typu jest tak samo nędznie, bo nie sposób być na wszystkich (choć znam takich, co się ta sztuka udaje), ale z tego co mi wiadomo, nie na każdych tak jest. Mi osobiście, na Juwenaliach UG nie podobało się i szczerze mówiąc nie mam zbytnio ochoty wybrać się na nie w przyszłym roku, chyba, że wyjątkowo ściągną jakieś znacznie bardziej interesujące kapele.

poniedziałek, 23 maja 2011

Relacja IX: Kiev Office (20 V 2011, Papryka, Sopot)

Słuchając najnowszej płyty gdyńskiego tria zastanawiałem się jak zabrzmią nowe utwory na żywo. Pierwszy koncert promujący, płytę „Anton Globba”, który odbył się w sopockiej Papryce był zaś świetną okazją, aby to zweryfikować. A należy zaznaczyć, że nowy materiał na żywo sprawdza się znakomicie. Brzmi nieco inaczej niż na płycie, to wręcz oczywiste, ale udało się zachować nie tylko klimat drugiej płyty, ale również porwać publiczność niezwykłą energią do fantastycznej zabawy pod sceną. A także zgrabnie połączyć nowe utwory ze starszymi kawałkami.
Koncert zaczął się nieco później niż był planowany, gdyż nie obyło się bez obsuwy (realizator dźwięku się spóźnił i próba trwała dłużej), a kiedy się zaczął… to od razu z przysłowiowej grubej rury – „Karoliną Kodeiną”, który otwiera również najnowsze wydawnictwo Kiev Office. Następnie zwolnienie do „Trust me Jonas…” i do fantastycznego, przebojowego „Nie idź w noc”. Później została zagrana (bardziej wibrująco niż na płycie) „Przygoda w Mariensztacie” zakończonymi słowami, które doskonale pamiętamy z naszych plaż: lody, lody…


Michał ze śmiechem ogłasza, że w ten sposób odbyła się worldwide premiere nowej płyty i, że nadszedł czas, aby zagrać coś z pierwszego wydawnictwa. I tak został zagrany utwór zatytułowany „Borygo”, po którym nastąpił kolejny numer z „Antona”: „Mężczyźni w Strojach Kosmonautów”. Cała sala odleciała wraz z dźwiękami kawałka w przestrzeń kosmiczną i każdy na chwilę stał się kosmonautą. Na koniec utworu Michał odtańczył taniec zwycięzcy, dziwnie kojarzący się z Rocky’m Balboa.
Po powrocie na ziemię Kiev Office zagrało „Człowieka pełnego powiek”, co ciekawe: szybciej i bardziej agresywniej niż na płycie. Następnie wibrujący, płynący „Ultraviolent night” i „Life’s so tight/Woolen touch” i fantastycznie zagrany utwór tytułowy z najnowszej płyty, czyli po prostu „Antona Globbę”. A zaraz po nim pozytywna jakość podróżowania, czyli „Around the Globba”. Wciąż będąc w podróży wsiadamy do gdyńskiego autobusu 204 i jedziemy na Działki Leśne – świetny kawałek „Jadą”, ponownie z mimowolnymi skojarzeniami z filmami Godfrey’a Reggio.
I znów nastąpił powrót do pierwszej płyty w postaci utworu „Dance through the end of the night”. Publika zaczyna pląsać w rytm muzyki, a jedna para nawet tańczyć. Następnie nie przestając tańczyć wracamy na Działki Leśne „Autobusami z plasteliny”. Podłoga zaczyna od podskoków publiczności drżeć, a ja, osoba niezwykle statyczna, zaczynam drgać wraz z nią.
Następnie został zagrany podobno nigdy dotychczas niegrany przez [Kiev Office] utwór pod tytułem „Fallen in love” – nie wiem niestety, czy to była kompozycja własna, czy jakiś cover, ale Goran ponownie zszedł grać na gitarze między publicznością, która nadal szaleje pod sceną, a perkusja pędziła nieomal jak w jakiejś heavy metalowej kapeli… a jak wiadomo Kiev Office heavy metalu (jeszcze) nie gra.
Kolejnym utworem był „Syndrom”, również z pierwszej płyty, a następnie przez wielu wyczekiwane fantastyczne „Dwupłatowce” z „Antona”. Michał zaczyna z radością opowiadać, że na tegorocznym Openerze ma pojawić się Prince, a jako, że Opener Festival jest na Babich Dołach, to zaprasza do wbicia się na torpedownię. I tak wszyscy szturmem zdobyliśmy torpedownię, słuchając kawałka „Hexengrund”. Kontrolowany hałas, Goran znów wychodzi grać do publiki, a my wszyscy płyniemy przyśpieszając i opadając na przemian. A na koniec ze sceny poleciały pieniądze! (Naturalnie tylko udawane, były to bowiem dolary amerykańskie wydrukowane na jednej stronie, ale tłum i tak się na nie rzucił i w sumie chyba każdy wziął sobie taki pieniądz na pamiątkę).

Zespół zszedł ze sceny, jednak publika chciała więcej. I dostała więcej, w postaci dwóch kolejnych utworów, a następnie jeszcze jednego utworu, zapowiedzianego przez Gorana mniej więcej w ten sposób: „Więcej bisów nie będzie. Zagramy jeszcze tylko jeden. Ale to będzie wszystko”. I w istocie to już było wszystko…
Koncert zaś był bardzo udany i trwał chyba z półtorej godziny, a napięcie z każdą sekundą rosło zupełnie jak u Hitchcocka. Publiczności, wbrew pozorom, nie było wcale tak dużo, było raczej kameralnie, ale wszyscy doskonale się bawili. Każdy, kto chciał, mógł nową płytę kupić przy barze. Moja płyta została w domu, w odtwarzaczu (przed koncertem znów przesłuchałem ją kilkakrotnie i wciąż doszukuję się na niej nowych smaczków). Książeczka z kolei, została podpisana. Wracając zaś, kolejką i nocnym (gdyńskim) autobusem N20, nieświadomie zataczałem kolejny łuk w historii odwiecznych podróży around the Globba…

piątek, 20 maja 2011

Relacja VIII: Europejski Dzień Młodzieży (Ucho, 18 V 2011)

1.
W Trójmieście i jego okolicach jest wiele dobrych i bardzo dobrych młodych, często jeszcze nieznanych zespołów, które zasługują na większą uwagę i zainteresowanie. Tego typu imprezy, jak ta zorganizowana przez Ucho, w ramach Europejskiego Tygodnia Młodzieży, to świetna okazja, aby przyjrzeć się i przysłuchać takim właśnie zespołom. Część z nich naprawdę obiecująca i interesująca, a niektóre, jak na razie, niestety nie. Ale nie wyprzedzając zbytnio faktów, przejdźmy do sedna sprawy, czyli samych zespołów.
O zespołach, które występowały w Uchu tego wieczoru, wiem niewiele, a właściwie to nic. Większość z nich powstać musiała niedawno, a nawet jak istnieją dłużej to wszelkie informacje o nich są bardzo oszczędnie dawkowane. Wyjątkiem jest Blue Jay Way, najbardziej chyba znana kapela wieczoru i doceniona największą frekwencją pod sceną i najprzedniejszą zabawą. Pozostałe grupy cieszyły się mniejszym zainteresowaniem, a część nawet nie została jakoś specjalnie uraczona uwagą słuchaczy.
Jako pierwszy wystąpił zespół Deuce, który jeśli dobrze zrozumiałem to skład międzynarodowy (gitarzysta chyba jest Brytyjczykiem, a reszta to Polacy). Podobno też grają ze sobą od zaledwie dwóch tygodni. Jak na zespół o tak krótkim stażu zaprezentowali się zgoła interesująco, mimo, że materiał oparty był niemal wyłącznie na coverach Red Hot Chilli Peppers i Radiohead. Niektóre utwory pachniały mi Coldplay’em, a jedynie dwa, jeśli się nie mylę, własne utwory zespołu brzmiały trochę Zeppelinowato.
Trzech muzyków zespołu – gitarzysta, basista i perkusista zgrani byli świetnie, całość brzmiała bardzo sympatycznie, łagodnie, trochę funkowo, ale i momentami bardzo zadziornie. Trochę odstawał od całości wokalista grupy, który ma ciekawą barwę, ale trochę tak jakby z jednej strony za bardzo próbował kogoś naśladować, a z drugiej jakby nie do końca był pewien swoich możliwości. Świetnie wokalista wypadł w utworze, który zagrał solo na gitarze akustycznej i w ostatnim kawałku, najostrzejszym chyba utworze tego zespołu i drugim, jeśli się nie mylę, autorskim, który z jednej strony brzmiał troszkę Zeppelinowato, a z drugiej jak Deep Purple, a mianowicie zaśpiewał w nim najpewniej, bardziej zadziornie i trochę tak Plantowsko.
Drugi zespół, który rozstawił się na scenie to Old Garage z Pucka. O nich też wiem niewiele, a szkoda bo bardzo mnie zainteresował już na etapie ustawiania dźwięku w czasie próby. Zagrany wówczas „Oni zaraz przyjdą tu” Tadeusza Nalepy, choć tylko we fragmencie zaledwie, przedstawiał się nieco ostrzej niż oryginał, a wokalista zaśpiewał go troszkę bardziej zadziornie od Nalepy.
Częściowo zaprezentowali chłopaki materiał własny, a częściowo bardzo intrygująco zinterpretowane covery - klasyki zarówno polskich, jak i zagranicznych wykonawców. Wykazali się też sympatycznym poczuciem humoru, którego publika chyba nie podchwyciła. I tak obok „Whiskey in the jar” (z cytatem z wersji Metallici) czy nieco szybszego i bardziej agresywnego wokalnie „I want it all” Queen, zostały zaprezentowane: świetna, nieco ostrzejsza wersja i rozplanowana na dwa głosy (gitarzysta z iście psychodeliczną gitarą też bowiem śpiewał) „Tańcz głupia, tańcz” Lady Pank, wymęczony „Wehikuł czasu” Dżemu i faworyt publiczności - kultowe „Całuj mnie” grupy Piersi.
Z własnych utworów zaprezentował Old Garage między innymi bardzo interesujący kawałek „Droga do chwały”, który ma promować debiutancką płytę zespołu i sympatyczny, z naprawdę niebanalnym tekstem, utwór „Garbus Blues”.
Trzeci wystąpił zespół Radio. O tym zespole również wiem niewiele, ze skąpych informacji na myspacie wyciągnąłem jedynie skład grupy, który prezentuje się następująco:
Magdalena Sentkowska na gitarze rytmicznej i wokalu, Łukasz Skierka na gitarze solowej, Krzysztof Prona na gitarze basowej i Cezary Płaszczyński na perkusji. Zespół miał bardzo interesujące brzmienie i zaskakująco dobry wokal. Muszę bowiem podkreślić, co robiłem już nie raz nie dwa, że za damskimi wokalami zbytnio nie przepadam. Magda ma jednak bardzo interesujący, mocny, trochę męski głos, który momentami niepotrzebnie jest psuty zaśpiewami i wyciągnięciami.
Trochę szkoda, że materiał zaprezentowany przez Radio składał się (niemal?) wyłącznie z coverów – nie przypominam sobie w każdym razie zapowiedzi ani jednego własnego utworu kapeli.
I tak został między innymi zagrany (spóźniony, bo zlot był trzy dni temu) kawałek dla motocyklistów, czyli „Harley mój” Dżemu (wyróżniający się ciekawą interpretacją wokalną) czy kawałek „Nadzieja”, który płynnie przeszedł w „Sweet Home Alabama” Lynyrd Skynyrd (trochę niepotrzebnie, moim zdaniem, przyśpieszony).
Czwartym zespołem, który wystąpił był Blue Jay Way, który, jak podkreśliłem już nieco wcześniej, wzbudził największe zainteresowanie i zebrał najliczniejszą publikę. Najsłynniejszy z grających tego wieczoru w Uchu zespołów, zaprezentował set złożony wyłącznie z własnych utworów.
Nie zabrakło więc takich kawałków jak „A niech ma” (zagrany ostrzej niż w Blues Clubie parę dni wcześniej), „Pierdolone życie” (ze świetnym solo Marcina Korpasa), fantastycznego utworu „Sieć”, „Pragnę Cię”, „Opętany”, „Spieprzaj”, „Taki sam” czy „Sexu” zagranego na bis. Rewelacyjnie wypadł, zagrany po raz drugi w karierze BJW, nowy kawałek zespołu zatytułowany „Ostatnie tchnienie” – mój absolutny faworyt: progresywny szlif, przejmujący, smutny tekst… po prostu majstersztyk. Nie zabrakło również poga, które dla niektórych jest istotne, choć bynajmniej nie najważniejsze (ani niebędące żadnym istotnym wyznacznikiem).
BJW skończyło grać i zeszło ze sceny i w klubie zrobiło się pustawo, choć to wcale nie był koniec koncertów.
Niestety dobre zespoły już zagrały, pozostałe dwa nie zachwycały, a zwyczajnie i po prostu nudziły. Na ostatniej kapeli już nie zostałem, bo już nie miałem siły ani ochoty, chociaż paradoksalnie ostatnia grupa, mogła być bardzo ciekawym zespołem.

2.
Zaraz po BJW na scenie pojawił się piąty zespół: Blackout (niemający jednak nic wspólnego z grupą o tej samej nazwie z lat 70). Grupa zagrała częściowo własny, a częściowo składający się z coverów set, który dłużył się niemiłosiernie, zresztą nie tylko mi, mojemu kumplowi Grześkowi oraz pewnej grupce z wyraźnie niezadowolonymi minami siedzącymi sobie przy jednym ze stolików i porozumiewawczo kiwającymi głowami, że to nie jest to. Jeśli chodzi o same pomysły, riffy i niektóre melodie to mogło być interesująco, wszystko psuł nużący i bardzo zły damski wokal (kompletnie nie wyrazisty, mdły i nijaki). „Przysypiacie” – mówi wokalistka w pewnym momencie. –„Specjalnie dla przysypiających kawałek "Obudź się”. Cóż, ludzie wyraźnie przysypiali, bo po prostu było nudno i strasznie się większości to granie dłużyło. I chyba się niestety nie obudzili(śmy). A już kompletnym błędem, porażką i nieporozumieniem było wołające o pomstę do nieba odegranie „My Generation” The Who… niepotrzebnie przyśpieszone, wymęczone wokalnie i po prostu po całości pokaleczone… gdyby aktualny skład legendarnej grupy to usłyszał osobiście wywlókłby cały zespół poza klub…
Na bis chcieli zagrać „Whisky” Dżemu (czego bym już chyba nie zdzierżył – jedna rozwleczona wersja w wykonaniu grupy White Room na zlocie motocyklów w Gołuniu zdecydowanie wystarczy), ale zespół szybko zrezygnował z tych zamiarów i z jakichkolwiek bisów.
Przedostatni był zgoła interesujący Box of scoffers (szkoda, że tylko pozornie). Pokładałem w tym zespole bowiem spore nadzieje, ale niestety srogo się zawiodłem. Bluesowe utwory tej grupy osadzone jedynie na jednej gitarze, basie i perce były rozwleczone i monotonne, zagrane bez większego polotu. Niczym nie wyróżniał się też wokal, który śpiewał słabo i niepewnie, choć barwa, warto to odnotować, ciekawa i dość oryginalna. Kiedy muzycy grali dłuższe fragmenty instrumentalne, wokalista z kolei nie bardzo wiedział co ma ze sobą zrobić. Gdyby dać mu harmonijkę ustną, ożywiłoby to nie tylko całe granie, ale również nie musiałby czekać smętnie na swoją kolej, tudzież przyklękać. Nie byłoby zupełnie tragicznie i bardzo chciałem znaleźć jakieś atuty dla tego zespołu, ale ostatni utwór niestety przekreślił tę opcję.
Wyraźnie zapachniał mi ostatni utwór brytyjską grupą The Brew (którą nie tak dawno wszak po raz drugi widziałem na żywo). Główny motyw tegoż utworu był wyraźnie zerżnięty (i to nuta w nutę; tylko wolniej i nudniej) z jednego z utworów The Brew właśnie (z przekory tylko nie podam którego, ale potwierdziłem swoje obawy pytając o ten „zapach” osoby, którą widziałem na obu koncertach brytyjskiej grupy, a zatem również znającej te dźwięki niemal na pamięć, a obecnej i na tym koncercie, a wcześniej nawet grającej na scenie). Można, ale żeby chociaż tylko pachniało, ale niestety dla mnie to było po prostu przegięcie.
Ostatni miał grać punkowy zespół o bardzo intrygującej i dwuznacznej nazwie i adekwatnej do reprezentowanego stylu (punk rock), a mianowicie The Cute Ass.
Niestety nie usłyszałem już tego zespołu, ponieważ byłem wyraźnie już zmęczony dwoma poprzednimi kapelami. Poza tym zbliżała się już słuszna pora, a wcześnie rano trza było wstać na uczelnię. Bardzo byłem ciekaw tej punkowej kapelki, jednak skutecznie zniechęcony do dalszego słuchania opuściłem klub wraz z moim kumplem. Mam nadzieję, że jeszcze będę mógł usłyszeć ten zespół, bo nazwa jest absolutnie kapitalna i bardzo, bardzo zachęcająca.

Podsumowując, wieczór spędzony w Uchu uważam za bardzo udany. Zespoły, które wystąpiły w ramach tego małego przeglądu wypadły (w większości) interesująco i intrygująco. Bardzo obiecujący był pierwszy zespół (Deuce), który mam nadzieję jeszcze usłyszeć. I w ogóle trzymam kciuki za chłopaków – potencjał jest w tej grupie spory: pozostaje jedynie kwestia popracowania nad stylem i większą ilością własnych kawałków, a także dopracowania wokali. Interesująco wypadł zespół Radio, który nie wywarł na mnie jakiegoś wielkiego wrażenia, ale nie pozostawił też złych wrażeń. To bardzo dobry zgrany skład, z naprawdę ciekawą wokalistką (i przy tym ładną). Szkoda tylko, że to cover band…
Moim zdecydowanym faworytem jest Old Garage. Autorskiego materiału na razie było mało, ale zaprezentowane przez grupę utwory pozostawiają pozytywne wrażenia i zachęcają do śledzenia dalszej drogi tego zespołu. Z chęcią wybiorę się na kolejny koncert tej grupy i posłucham ich debiutu, jeśli tylko uda mi się na niego trafić. Na dwa zespoły (Blackout i Box of Scoffers), które niezbyt mi przypadły do gustu, choć życzę im jak najlepiej i przepraszam za dość mocną krytykę i chłodne przyjęcie, na razie spuszczam zasłonę milczenia, z nadzieją jednak, że jak trafię na nie ponownie, zaskoczą mnie zmianami i czymś ciekawszym. Szkoda bowiem zupełnie zjeżdżać i przekreślać te zespoły, ale niestety na dzień dzisiejszy jest słabo i niezbyt ciekawie. I na koniec podsumowania: Blue Jay Way - zupełnie inna bajka i o tym wie zapewne coraz więcej ludzi, co widać po wciąż rosnącej frekwencji i zainteresowaniu tą grupą. A zapewniam, że jest czym się zainteresować. Z niecierpliwością czekam na debiutancki materiał BJW i trzymam kciuki za ich dalszy rozwój.

Za wszelkie informacje o zespołach, które zagrały (oprócz BJW, z nimi bowiem jestem na bieżąco) będę bardzo wdzięczny. Pozdro.

czwartek, 19 maja 2011

Lost In Thought – Opus Arise (2011)




Przekopując się przez wiele najróżniejszych płyt, można wyłapać płyty iście zaskakujące. I to płyty należące do zupełnie nowych, bardzo obiecujących zespołów. W taki w sposób trafiłem na debiutancki materiał brytyjskiego zespołu grającego metal progresywny, wyraźnie inspirowany twórczością samych Bogów, czyli Dream Theater.

Grupa powstała pod koniec 2007 roku w Wielkiej Brytanii z inicjatywy gitarzysty Davida Greya i basisty Simona Pike’a. W niedługim czasie dołączyli do nich: Greg Baker grający na instrumentach klawiszowych i perkusista Chris Billingham. Wokalista, Nate Loosemore, dołączył do LIT dopiero w 2010 roku. W tym czasie zespół wydał swoją debiutancką epkę. Niedawno zaś brytyjska grupa wydała swój pierwszy pełnowymiarowy album zatytułowany „Opus Arise”.
Grupa wytworzyła wyraźnie dostrzegalny, własny rozpoznawalny styl łączący w sobie elementy rocka i metalu progresywnego, melodyjnego metalcore’u, power metalu i metalu symfonicznego. Poprzez połączenie odmiennych mogłoby by się wydawać inspiracji, muzyka LIT jest często porównywana przez krytyków muzycznych z takimi zespołami jak Thershold, Circus Maximus, Pagan’s Mind czy Seventh Wonder. Ja wyraźnie słyszę też na tej płycie echa i inspiracje legendarnym Dream Theater, a zwłaszcza z okresu najlepszych bodaj płyt Bogów – „Images And Words” i „Awake”.

Już pierwszy numer - „Beyond the flames” wyraźnie wskazuje na silne inspiracje grupy dokonaniami DT: charakterystyczne Portnoy’owe wejście perkusji i po chwili bardzo przywołujący wczesnego LaBrie’ego wokal. Loosemore ma bowiem bardzo podobną barwę głosu, nieco tylko wyższą, co słychać właśnie w wyższych partiach niemal nawiązujących do power metalowych tradycji. Nie kopiuje jednak LaBriego, ma wyraźnie zarysowany własny styl, ale na pewno go przywołuje.
Po siedmiominutowym, niezwykle interesującym pierwszym utworze przechodzimy do drugiego zatytułowanego „Entity”. Nieco tylko wolniejszy, pochodowy i bardziej mroczny od poprzedniego kawałka z fantastycznym riffem prowadzącym.
Numer trzeci to „Blood Red Diamond” – fortepianowa introdukcja i bardzo melodyjne wejście pozostałych instrumentów. Świetny wokal wyraźnie obracający się w wyższych rejestrach i zwarta konstrukcja utworu – nieco ponad pięć i pół minuty. W ogóle długości utworów zasługują na osobne wyróżnienie, nie są one przesadnie długie, nie szarżowano z wirtuozerskimi popisami i nie próbowano na siłę, jak to często bywa, przedłużać utworów w nieskończoność. Najdłuższy utwór ma siedem i pół minuty. Na długaśne suity pewnie dla LIT przyjdzie jeszcze czas.
Czwarty kawałek to równie melodyjny „Seek to find” – zwalniający na wokal, potem delikatnie przyśpieszający. Bardzo dobry motyw na klawiszach stanowiący przeciwwagę dla ostrego riffu i dosłownie Portnoy’owskiej perkusji.

Najkrótszy na płycie, trwający cztery minuty z sekundami, „New Times Awaken” – zaczynający się od deszczu i gitarowo klawiszowego wstępu ballada. Wchodzi liryczny wokal i wyważona, spokojna perkusja. Mimowolne skojarzenia z Dire Straits, Pink Floyd i balladowymi, spokojnymi momentami genialnej płyty DT „Awake”. I na koniec nieco szybsze, epickie zakończenie.
Szóstka to świetny „Delusional Abyss” z wyraźnym power metalowym szlifem (Pagan’s Mind i Seventh Wonder się kłaniają) i lirycznym, fortepianowym balladowym zwolnieniem w środku. Siódemka, czyli wspomniany już najdłuższy na płycie kawałek, to kompozycja zatytułowana „Lost In Thoughts”. Fantastyczne, melodyjne intro i ponowne zwolnienie do wokalu, tak bardzo przypominające konstrukcją dawne DT… i szybszym power metalowo wijącym się wokalem w refrenie. W połowie utworu pojawia się na momencik mroczny dream theaterowski pasaż i znów wyraźnie LaBrie’owski wokal.
I przyśpieszenie (zapachniało troszkę płytą „Images And Words” Bogów), a następnie fantastyczna klawiszowa solówka na tle pędzących gitar. Na koniec znów wokal. Absolutny majstersztyk po prostu.
Ostatni, ósmy utwór to „Assimulate, Destroy” zaczynający się bardzo intrygująco od wiatru, krakania i orientalnej melodii na sitrze i takiegoż chóru podobnego do nawoływania muahedżinów, a po chwili ostre przyśpieszenie. W połowie utworu znów zwolnienie i stłumione mówienie wokalisty, powoli narastające i wracające do ostrzejszych obrotów. Gitarowo-klawiszowa solówka na pędzącym tle i w tym pędzącym rytmie zostajemy do końca aż do zerwania i ostatniego, mocnego uderzenia.

Podsumowując jest to płyta naprawdę zaskakująca i dopracowana. Można przyczepić się do małej oryginalności, ale w swojej klasie i obok wielu innych, po prostu złych i schematycznych płyt najczęściej również debiutujących grup, jest to wydawnictwo bardzo interesujące i zasługujące na uwagę. Z wielkim zainteresowaniem będę śledził karierę tej grupy, z nadzieją, że na tej jednej płycie się nie skończy, i jeszcze nie raz mnie LIT zaskoczy, bo potencjał w tej grupie drzemie ogromny i zdecydowanie można w ich wypadku mówić jako o kontynuatorach i następców grania w rodzaju Dream Theater.
W oczekiwaniu na nową płytę Dream Theater (pierwszą z nowo ogłoszonym na początku maja perkusistą, którym został Mike Mangini) można skrócić sobie męki czekania właśnie tą, bardzo dobrą i zaskakująco świeżą płytą. Bardzo bym chciał, żeby nowe wydawnictwo DT było co najmniej tak dobre, jak opisywany powyżej debiut czy nieco wcześniej opisywane "The War Machines" polskiej grupy Perihellium... Póki co, jest to tak zwane wishful thinking, pozostaje niestety czekać. Tymczasem, jako się rzekło, można jednak posłuchać zarówno naszego Perihellium i debiutu grupy Lost In Thought, życząc obu zespołom jak najwięcej tak dobrych, zaskakujących płyt. Wszystkim "spragnionym", ciekawym lub po prostu, zwyczajnie lubiących takie klimaty, zdecydowanie i gorąco polecam. Naprawdę warto!!! Ode mnie mocne i w pełni zasłużone: 9/10.

wtorek, 17 maja 2011

Relacja VII: Zlot motocyklowy (Gołuń 14 – 15 V 2011)


1. Jazda do Gołunia (po czesku jizda)

Z początku miałem jechać do Gołunia z moim kolegą Marcinem „Klerykiem” Kowalewskim z zespołu Blind Crows, ale okazało się, że nie zmieszczę się do jego samochodu, toteż zostało ustalone, że jadę z Michałem Kołczyńskim - basistą grupy Hurricane (która podobnie jak Wrony, miała wystąpić na zlocie motocyklowym w Gołuniu, obok Manijoce, Mietek Blues Band i White Room). Z Gdyni pojechaliśmy wpierw do Gdańska, by zabrać z stamtąd perkusistę zespołu Jarka Chmielewskiego oraz gitarzystę Jacka Zaorskiego. Ściśnięci w małym samochodzie, bo jechała z nami też żona Jarka, Sylwia, wyruszyliśmy w drogę do Gołunia.
W trakcie jazdy przy dźwiękach ciężkiej metalowej muzyki najróżniejszego typu, rozmawiając i śmiejąc się do rozpuku, nie obyło się bez małych problemów z dojazdem, jednak udało się dojechać na czas i przede wszystkim w jednym kawałku, w specyficznej, ale bardzo sympatycznej atmosferze.
Na miejscu byliśmy przed siedemnastą. Okazało się, że Manijoce nie będzie, więc wkrótce potem na scenie zaczął się rozkładać Hurricane. Drugi gitarzysta i wokalista grupy, Kamil Opaliński już był na miejscu, gdyż przyjechał z Klerykiem i częścią sprzętu.
Wraz ze składem Wron przyjechał też ich znajomy, Kefas - gitarzysta i wokalista, gdańskiej grupy Afera.

Motocykliści, również już byli na miejscu, bowiem przyjechali znacznie wcześniej w uroczystej paradzie, której niestety nie widziałem. Widok potężnych, pięknych maszyn i setek mężczyzn (i kilku kobiet) w skórach w różnym wieku, robi wrażenie, a także momentami, wywołuje przerażenie. Co niektórzy motocykliści po kilku piwkach wyjeżdżali sobie bowiem, poza ośrodek i próbowali wykonywać skomplikowane ewolucje, co dla niektórych mogło nie skończyć się zbyt dobrze, ale na szczęście do żadnego wypadku nie doszło.

2. Huragany - Szatany

Jako się rzekło pierwszy wystąpił Hurricane. Zespół powstał w 2007 roku z inicjatywy gitarzysty Jacka Zaorskiego i niebędącego już w zespole, drugiego gitarzysty Kamila Janulewicza. Po kilku drobnych roszadach na przestrzeni lat, w składzie grupy grają: Jacek Zaorski na gitarze, Michał Kołczyński na basie, Kamil Opaliński na gitarze i wokalu oraz perkusista Jarek Chmielewski. Grupę tę widziałem raz, na WOŚPie w styczniu 2010 roku i nie zapamiętałem jej jakoś specjalnie. W pamięć wbiło mi się tylko, że mój kumpel kupił od nich połamany talerz. Basista Hurricane’a na wspomnienie tego wydarzenia, uśmiechnął się znacząco i zapytał: „Pewnie wyklepał i teraz na nim gra?”, na odpowiedź, że powiesił sobie na ścianie, uśmiechnął się jeszcze szerzej: „Heh, te nasze koślawe podpisy”. – „Zaraz się zmyły, bo śnieg padał jak wracaliśmy” – dodałem. –„A szkoda, hehe… miła pamiątka w każdym razie, jak sądzę.” – odparł. –„I kupiony w szczytnym celu.”
A koncert na zlocie? Trzeba przyznać, że udany. I to nawet bardzo. Głównie za sprawą, jak na imprezę plenerową, wyjątkowo dobrego dźwięku. Zazwyczaj coś buczy i szumi, jest źle z tym dźwiękiem, nawet jak gra jakaś większa kapela. Tym razem jednak, można było zaszyć się w pokoju i jeszcze wszystkie dźwięki dochodziły idealnie słyszalne (o czym później).


Grający luźną mieszankę melodyjnego groove metalu z metalcorem, Hurricane zagrał dość krótki set, bo grali niecałe czterdzieści minut, a miało się nawet wrażenie, że grali jeszcze krócej, a szkoda, bo grali bardzo przyjemnie i ciekawie. Bardzo podobało mi się wejście w drugim utworze o francuskojęzycznym tytule, oraz rewelacyjny „Out of Mind”.
Fantastycznie wypadł też utwór „Wake up from the dream” brzmiący jak wyjęty z twórczości późnego Testamentu zmieszany z progresywnym szlifem na końcówce i szybką, tylko krótką, solówką. Nie rozumiem też, czemu ten kawałek zagrali na koniec.
Niektórzy twierdzili, że bas był dobrze słyszalny, ja niestety basu nie słyszałem prawie wcale, choć stałem kilka metrów od sceny wraz z Kefasem i całym składem Wron.
Kefas skwitował Hurricane jednym słowem: „Szatany”. I coś w tym jest…, ale o tym również później…
Bardzo podobała mi się wyrazista gra Chmielewskiego na bębnach. Choć, niektórzy mówili mi potem, że stopa była trochę zbyt głośno, uważam, że obok ciekawych riffów i pomysłów, to Jarek wypadł najbardziej interesująco. Nie, żeby pozostali ustępowali mu umiejętnościami czy stylem gry, pod tym względem są zgrani świetnie i nie ma co do tego wątpliwości. Po prostu, właśnie on przykuł moją szczególną uwagę, jeśli chodzi o grę, zwłaszcza technikę.
Mam wątpliwości co do wokalu, o czym poinformowałem chłopaków. Nie jest zły, nic z tych rzeczy. Jednak odnoszę wrażenie, że do tego typu grania przydałby się bardziej drapieżny, agresywniejszy wokal w rodzaj Dimebaga z Pantery, zbliżający się nawet do growlu, tymczasem Kamil śpiewa moim zdaniem, trochę za czysto. Kamil przyznał mi rację, że nie do końca z tym wokalem u niego jest tak, jakby się chciało żeby było.

Idiotycznie wypadł koleś, który zapowiadał Hurricane’a i co chwilę rzucał „słynny zespół, słynny zespół” – jak katarynka powtarzał w kółko to samo. Nie wiem, czy Hurricane jest takim słynnym zespołem… wręcz przeciwnie, odnoszę wrażenie, że nie jest jeszcze znany na tyle szeroko, żeby mówić o nim słynny. I jeszcze na koniec, kiedy skończyli grać rzucił, że „to będzie mega gwiazda”. Nie wiem czemu „mega” i czemu „gwiazda”, ale słowa te nie były, jak sądzę, wypowiedziane serio.
Hurricane to zespół bardzo dobry i obiecujący, wyraźnie szukający własnej ścieżki w mocno już wytartych muzycznych szlakach, ale robiący to z dużą ilością energii i indywidualnego, świeżego podejścia. Kiedyś Hurricane może i będzie zespołem znanym i słynnym, ale „mega gwiazdą” raczej nie będzie, to nie Madonna, ani Lady Gaga. Takie zespoły jak Hurricane, mega gwiazdami nie zostają, chyba, że mamy na myśli kapele- legendy w rodzaju Led Zeppelin, Deep Purple, The Who, Metallici, wspomnianej Pantery czy Dream Theater, a do czegoś takiego dla Hurricane’a jeszcze spory kawałek drogi do przebycia i koncertów do zagrania. Tymczasem pozostaje jednym z kilku, bardzo obiecujących trójmiejskich zespołów.

3. Ślepe Wrony

Koncert Wron poprzedziło rozdanie nagród motocyklistom (jakieś konkursy, loterie), obowiązkowe pokazanie dupy (Kefas nieco wcześniej powiedział tak: „Na zlocie motocyklowym musi być pokazana dupa”), więc dupę jakiś motocyklista pokazał oraz opowieść o „najtwardszych motocyklowych dupskach” z… Wadowic. I wreszcie na scenę wyszedł Blind Crows, który nie tak dawno rozstał się ze swoim dotychczasowym perkusistą Piotrem Paluchem. Za perkusją po raz pierwszy zasiadła Agnieszka Mania, nowa członkini zespołu, która przeszła chrzest bojowy po miesiącu zaledwie od momentu dołączenia do Wron.
W czasie ostatnich przymiarek zabrzmiał wstęp „Stalowej Pięści” (czyli legendarnych „Wyciszeń” ;P ), a następnie „Blind intro”, które płynnie przeszło w moją ulubioną „Drogę”. Następnie zagrali „Plons”, „Nie uciekaj” i „Auto”. Pod sceną zbiera się coraz więcej zainteresowanych motocyklistów, którzy przy „Dodzi w Wejherowie” zaczęli tańczyć, obyło się zatem bez (obowiązkowych dla niektórych) kozaków. Następnie zabrzmiał świetny „Kłamca” w nowej bardziej drapieżnej odsłonie i cover piosenki z „Pana Kleksa”. Lirycznie zaczynający się „Pająk” poprzedzony krótkim zapalniczkowym wejściem Kitka, a potem publika zupełnie oszalała.

Przy „Bartku Ś” publika się na chwilę rozrzedziła. Ten utwór też zyskał nową aranżację – intrygujące narastające wejście osadzone na basie oraz szybsze tempo w refrenie, a także wyraźnie zaakcentowany został drugi wokal należący do Kleryka. Wreszcie brzmi on pewnie i nie jest skrywany, jak miało to miejsce dotychczas. Kolejnym utworem był rewelacyjny „Zaginiony”, który dzięki nowemu progresywnemu szlifowi zrobił się agresywniejszy i wyraźnie ciekawszy od wcześniejszych wersji. I do tego fantastyczne, melodyjne solo Kleryka na gryfie, szkoda tylko, że takie krótkie.
Ostatnim utworem był nowy kawałek Wron, zatytułowany „Nic”, w którym przez pierwszą połowę Kitek śpiewa wraz z Agnieszką, która podeszła specjalnie do mikrofonu, zaaranżowany jedynie na gitary, a na koniec wróciła za perkusję. Cóż, miły akcent na wyróżnienie nowego członka tj. członkini, ale jak dla mnie ten utwór był (i chyba zostanie) małym zgrzytem, takim potworkiem (każdy zespół pewnie ma swojego utworka-potworka).


I na bis, jeszcze raz „Droga” przy której jakiś grubas wpierdzielił się na scenę i dobierał się, jednak bez powodzenia, do mikrofonu.
Znacząca zmiana nastąpiła właśnie w kwestii perkusji, która jest wyważona, odpowiednio agresywna lub wyciszona, szybka lub wolna, narastająca w odpowiednich momentach. W porównaniu do Palucha, który łomotał i siłował się z perkusją, jakby grając na odwal, Mania jest znacznie lepsza. Już na tym koncercie, (swoim debiucie, za co ogromne brawa), pokazała, że idealnie nadaje się do Wron. Gra naprawdę dobrze i zaskakująco intrygująco buduje napięcie, którego chyba trochę brakowało, gdy grał z nimi Paluch. Poza tym, jest to bardzo sympatyczna dziewczyna. I jeszcze mała rzecz, Michał „Frodo” Moroz – drugi gitarzysta Blind Crows, wciąż za bardzo kryje się z boku sceny, jakby obawiał się, że zostanie zjedzony przez publikę lub resztę zespołu. Złapać go w kadrze zdjęcia, zakrawało o cud. Więcej pewności siebie! Nie uciekać na tyły!
Podsumowując, Wrony zaprawdę wróciły. W nowym, bardzo dobrym i mocnym składzie, który pokazał nowe (obiecane i wyczekiwane), bardziej agresywne i zadziorne oblicze. Gołuń został przez Blind Crows zdobyty i to trzeba przyznać z dużym powodzeniem i zainteresowaniem publiczności. Obrana aktualnie przez Wrony ścieżka grania na większych, plenerowych imprezach i nowe przearanżowane wersje utworów wskazują, że postrzępione skrzydła znów nabrały wigoru, a ślepota wcale nie przeszkadza w locie, mimo licznych przeciwności, które w ostatnim czasie spotkały zespół. I oby tak dalej!

4. Co robią ekipy po graniu…

Naturalnie piją. Niektórzy, to pili również przed, w trakcie i po (zespół White Room). My zaś, to znaczy cały skład Wron, ja, Kefas i znajomi Agnieszki, poszliśmy zrobić sobie grilla.
Na scenie ulokował się w tym czasie Mietek Blues Band. Ładnie to wszystko brzmiało, ale tak jakoś za miękko. Brakowało im energii, ale jak powszechnie wiadomo: jest majówka lub lokalny festiwal, musi być Mietek, a jak jest Mietek, jest impreza.
Około północy na scenie pojawiła się striptizerka. Motocykliści byli wyraźnie zachwyceni, ja popatrzyłem raczej bez entuzjazmu. Nie była jakaś powalająca, a moim zdaniem jedynie estetyczna, ale zdjęła z siebie wszystko, także dla niektórych zapewne było na co popatrzeć. Ja takich rzeczy nie lubię.

Wróciliśmy do picia piwa i jedzenia kiełbasek przy naszym grillu, do którego przyłączyli się Michał i Kamil z Hurricane’a. Tymczasem na scenie zaczęła grać kapela White Room, grająca, naprawdę świetnie i bardzo energetycznie, covery różnych kapel (polskich i zagranicznych). Z powodzeniem wykonywali zarówno szlagiery Dżemu, jak i kultowe „Children of the Revolution” T. Rex.
Około drugiej stwierdziliśmy, że czas się zbierać. Pokój, który Wrony miały wynajęty specjalnie dla siebie, zapełnił się nieoczekiwanie znajomymi Agnieszki, toteż ja, Kleryk i Bartek przenieśliśmy się do pokoju obok, który był wolny. W ogóle całe pięterko ośrodka składało się z wolnych pokoi, z czego również skorzystał później zespół White Room.
White Room był doskonale słyszalne w pokoju, mimo zamkniętych okien, toteż niemiłosiernie wydłużone i wymęczone we wszystkie strony „Whiskey – moja żono” Dżemu (ponad piętnastominutowa wersja) było już w pewnym momencie nie do zniesienia, a do tego po chwili jeszcze doszedł dźwięk głośnego niczym silnik motocykla albo warkot dzikiego zwierza, chrapania jakiegoś motocyklisty, który rozłożył się w korytarzu. White Room skończył grać koło trzeciej nad ranem, a my tymczasem już spaliśmy, ale wcale się nie wyspaliśmy.

5. Droga (be)z powrot(u)em

Następnego dnia, po śniadaniu, zebraliśmy swoje rzeczy i po krótkich negocjacjach, stanęło na tym, że wracam z… Hurricane’em. A dokładniej mówiąc w tym samym składzie, co jechałem do Gołunia. Wracaliśmy tą samą drogą, co jechaliśmy, po drodze zahaczając jeszcze o stację benzynową, na której zatrzymała się również ekipa White Room (naturalnie po paliwo, tzn. po piwo, którego Ci przesympatyczni panowie w średnim wieku najwyraźniej nie mieli dosyć).
Droga powrotna nie obyła się bez mocnych rozmów i wrażeń przyprawiających o stawanie włosów dęba. Tak więc, Michał, który prowadził swoją czerwoną Suzuki Swift (która w trakcie koncertów dawała efekty świetlne, cały czas migając światłami), rozgadał się o Vladzie Palowniku i nabijaniu na pal, następnie o grzebaniu zmarłych i prosektoriach.
Przy takich tematach, próba wyprzedzania, mogła skończyć się tragicznie, jednak Michał zachował rozsądek i szybko zrezygnował z szarżowania na inne samochody. Dalsza podróż do Gdańska, gdzie wysiadł Jacek, Jarek i jego żona Sylwia, odbyła się już bez ekscesów, i ze znacznie normalniejszymi tematami.
Do Gdyni jechałem już tylko z Michałem i rozmowa zeszła na tematy około muzyczne. Michał wysadził mnie pod urzędem miasta, po czym bardzo serdecznie pożegnaliśmy się, wymieniwszy się jeszcze kontaktem do siebie (na wszelki wypadek).
W domu byłem dokładnie o drugiej po południu, zjadłem krzepiący krupnik mojej mamy i wykąpawszy się, poszedłem spać (bo byłem padnięty).
Podsumowując, to był bardzo udany (i specyficzny) weekend. Fantastyczny klimat całej imprezy, bardzo dobre koncerty i bardzo sympatyczne (bliższe) spotkania (trzeciego stopnia) z zespołem Hurricane (i White Room – z panem Darkiem, to się witałem chyba ze piętnaście razy w niedzielę rano). Liczę na to, że kiedyś uda się powtórzyć wypad, może nawet na nieco dłużej i przy lepszej pogodzie – jeden słoneczny dzień to wszak mało, a z chęcią pobyłoby się nad jeziorem kilka dni. A Huragany… to zaiste Szatany. Bardzo sympatyczne Szatany.

Specjalne podziękowania dla mojego dobrego kolegi Kleryka, który zaprosił mnie na Zlot i koncert Blind Crows w Gołuniu, całego zespołu i dla Kefasa, jak również dla ekipy Hurricane’a, a zwłaszcza dla Michała, za bezpieczną (i niepozbawioną dreszczyku emocji) jazdę do Gołunia i z powrotem do Gdyni... Wielkie pozdro dla wszystkich! Lupus.

środa, 11 maja 2011

Kiev Office x 2

Prolog

Kiev Office widziałem na żywo tylko raz, na Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy w styczniu 2010 roku w gdyńskim klubie Ucho. Zaraz po nim grał Hurricane, który sprzedał połamany talerz mojemu kumplowi, jednak większe wrażenie wywarł na mnie właśnie Kiev Office. Intrygujące teksty i energia płynąca z utworów i dosłownie miotający się po scenie gitarzysta zapadły mi w pamięć. Chciałem nawet kupić ich debiutancką płytę „Jest taka opcja”, jednakże ówczesny brak funduszy mi to uniemożliwił, a później jakoś tak zapomniało mi się o tym zespole, gdzieś się zawieruszył pomiędzy innymi sprawami, innymi myślami.
Kiedy zakładałem tego bloga muzycznego, pragnąc dzielić się swoimi odkryciami, spostrzeżeniami i wrażeniami muzycznymi ze znajomymi i nieznanymi mi internautami, nie spodziewałem się wcale pozytywnych reakcji, przyznawania mi racji czy dyskusji dotyczących niektórych artykułów. Obok refleksji czy recenzji najnowszych płyt z najrozmaitszych szuflad i koszyków, zaczęły pojawiać się relacje z koncertów, czy wydarzeń płytowych związanych z twórczością moich znajomych i przyjaciół. Nie liczyłem na rozgłos (jakiś w sumie jest…), ani zatrważająco rosnącą liczbę wyświetleń. Po prostu chciałem pisać o czymś, co kocham. O muzyce.
Tym bardziej nie spodziewałem się zainteresowania tym, co piszę, ze strony kogoś siedzącego bezpośrednio w biznesie – profesjonalnego muzyka i producenta. Naturalnie, można sądzić, że to było nieuniknione, zapewne prędzej czy później, by to nastąpiło, ale raptem po czterech miesiącach istnienia bloga? Co najmniej intrygujące… Proszę sobie wyobrazić moje zdumienie i zaskoczenie, gdy otworzyłem twarzoksiążkę i widzę wiadomość od Michała Miegonia. Szybkie przetwarzanie danych i lampka – Kiev Office.
O co może chodzić? Otwieram wiadomość i z niedowierzaniem przeczytałem, że „obczaja” mojego bloga i „czy nie chciałbym przedpremierowo posłuchać i może coś napisać na blogu o najnowszej nadchodzącej drugiej płycie Kiev Office”. Odpowiedź nasuwała się tylko jedna i mogła być to tylko odpowiedź twierdząca. Zgodnie z życzeniem Gorana podałem adres, żeby płytka mogła przyjść pocztą. Minęło półtora tygodnia. Cisza, nic nie przyszło, awiza też nie ma. Pomyślałem sobie, że chyba nic z tego nie będzie. Napisałem więc do Gorana pytanie, czy płyta już poszła.
Od razu otrzymałem odpowiedź, że jeszcze nie, ale zamierza mi ją wysłać jeszcze dziś, albo jutro.
Niecałe półtorej godziny później dzwoni domofon: „przesyłka”. Otwieram drzwi, a w drzwiach stoi… Michał Miegoń. „Stwierdziłem, że doręczę osobiście”. – mówi z uśmiechem. –„I sorry, że tak długo zwlekałem z dostarczeniem”. Wręczył mi niemal zupełnie białe, ascetyczne ekologiczne pudełeczko z najnowszą płytą oraz drugie identyczne pudełeczko, tyle że czarne.
„- Dołączam naszą debiutancką płytę jako bonus”. – dodaje. Nie zdążyłem nawet zaproponować herbaty, ani zaprosić do mieszkania, żeby chwilę porozmawiać, gdyż Michał bardzo się śpieszył i nie bardzo nawet miał na to ochoty. Podziękowałem i uścisnąłem raz jeszcze jego dłoń. I poleciał, a ja pozostałem w szoku. I szczerze mówiąc nadal jestem… Niespotykane i niecodzienne, fantastyczne… i nie przypadkowe. Nie ma przecież przypadków. W sumie, to nie wiem nawet, kto był bardziej zmieszany, ja czy Michał…
Przez kilkanaście minut obracałem w dłoni opakowane w folię pudełeczka, nie mogąc się nadziwić i nacieszyć… dosłownie, aż żal otwierać…, po czym niczym dziecko trzymające w rękach upragniony gwiazdkowy prezent, zerwałem je, aby przyjrzeć się zawartości. Nie minęła sekunda, gdy w odtwarzaczu wylądowała pierwsza płyta. Aby odpowiednio podejść do najnowszego wydawnictwa najpierw bowiem należy zapoznać się z całością debiutanckiego materiału. Zaczynamy:

„Jest taka opcja”

Rock alternatywny, czy też indie rock, jak zwykło się takie granie nazywać, to dla mnie właściwie czarna magia i mam przy niej dość często reakcje alergiczne. Przede wszystkim nie rozumiałem, o co chodziło z tym indie. Nawet internet milczał o genezie tego gatunku.
Na jednej z obficie polewanych imprezek zostało mi jednak wyjaśnione, że indie to skrót od independent (ang. niezależny) i oznacza tyle, co alternatywa dla alternatywy, jest przetworzeniem tego, co zostało już przetworzone. I właśnie w takim nurcie obraca się pierwsza płyta Kiev Office. Z tą znaczącą różnicą, że w porównaniu z większością takiego grania, Kiev Office ma pomysł i własny, rozpoznawalny styl, nie próbuje naśladować żadnej konkretnej grupy czy stylistyki, ani nie podąża za konkretną modą.
Na początek miniaturka „Nasz mały landszafcik”, która fantastycznie wprowadza w płytę, bo to, co jest dalej to rewelacja. Energetyczny, przypominający trochę T. Love utwór „Zapomnij już teraz” jest drugi. Mglisty, wolniejszy i pochodowy „Dance through the end of the night” z numerem trzecim, brzmiący jakby wyjęty z twórczości Stinga albo The Who, należy do moich ulubionych kawałków na płycie, z powodu fantastycznego klimatu i świetnie zaplanowanego duetu wokalnego Michała Miegonia i Joanny Kucharskiej.
„Opony”, czyli numer czwarty zapamiętałem z koncertu właśnie z tego powodu, że Goran przy nim dosłownie miotał się po scenie. Taki punkowy ten kawałek, ale na koncertach zdecydowanie wypada znacznie lepiej. Piątka, również moja ulubiona, to „Syndrom”. Fantastyczny, pulsujący, ale dość wolny utwór, znów jakby z twórczości T. Love. I do tego naprawdę świetny tekst. Szóste są intrygujące instrumentalne „Autobusy z plasteliny” – wyłaniające się z ciszy, rozwijające się leniwie, ale do coraz szybszych obrotów, wyraźnie nawiązujące do rocka progresywnego nastawionego na klimat, może nawet przestrzennego space i zapomnianego już kraut rocka.
Kolejny kawałek to bardzo interesujący ukłon w stronę poezji śpiewanej pod tytułem „Borygo”. Coś tak zapachniało mi Grechutą, Maleńczukiem, a nawet troszeczkę Republiką i Ciechowskim. Fantastyczny, a w dodatku trwający niecałe trzy minuty. Siódemka to niezwykle żartobliwa miniaturka (trwająca około dwie minuty) – zapewne taki mały hołd dla Franka Kimono. A potem zejście do fantastycznego, drugiego, który również gdzieś mi w pamięci się zatrzymał, genialny utwór Aśki Kucharskiej „Strach”. Bardzo dobry tekst, chwytliwy refren, pulsujący rytm. Aż się prosi, by śpiewać wraz z nią.
A na koniec, najdłuższy na płycie, intrygujący utwór „Płoty”. Siedmiominutowy kawałek osadzony na progresywnym szlifie i wolno rozwijającym się rytmie i świetnym tekście. Szybszy płynący moment i zwolnienie do fragmentu z Kronik WDiF… aż do zejścia...
Mocną stroną tego wydawnictwa są teksty oraz bardzo dobry dźwięk (słyszalny bas, czyli, to, czego mi wiecznie mało), a także wyraźnie słyszalne najróżniejsze inspiracje tercetu. Na duży plus zasługują wokale, zarówno Michała, któremu nie obce jest punkowe wydzieranie, spokojniejsze melodyjne linie, a nawet klimatyczna recytacja. To samo można powiedzieć o wokalu Aśki Kucharskiej – nie epatuje swoim głosem w operowych rejestrach, ani nie piszczy nienaturalnie, po prostu świetnie śpiewa i kapitalną, unikatową barwę. Debiut Kiev Office to płyta bardzo dobra i zasługująca na uwagę, dlatego ode mnie, mocno zasłużone (i spóźnione o prawie dwa lata) 9/10, a dlatego też tylko tyle, bo to, co znajduje się na najnowszej płycie może przyprawić co niektórych o palpitacje serca, a mnie, absolutnie poraziło. To już bowiem zupełnie inny zespół (dojrzalszy) i zupełnie inna (porażająca) płyta…

„Anton Globba”

Najnowsza płyta jest dłuższa od debiutu, ma znacznie ciekawszą okładkę i… książeczkę. I jest jak sądzę koncept albumem, albo czymś na jego kształt. W trzynastu utworach uczestniczymy w jednym dniu z życia tytułowego Antona Globby. Jest to dzień, który należy do tych uporczywie powtarzających się bez końca i za każdym razem wyglądającym dokładnie tak samo. Tak naprawdę Anton Globba który, z niedowierzaniem patrzy na otaczający go dookoła świat, szukający sensu w otaczającej go rutynie to każdy z nas. Włożyłem płytę do odtwarzacza. Przeleciała calutka, wcisnąłem odtwarzanie jeszcze raz, przeleciała calutka, włączyłem znów, przeleciała calutka…zacząłem robić sobie entuzjastyczne znaczki przy każdym z utworów, słuchałem i czytałem teksty w książeczce.. Na pierwszej stronie książeczki napisano bowiem: „Read Anton Globba”. Więc poczytajmy:
Uzależniająca, punkowa „Karolina Kodeina” to numer pierwszy. Drugi numer to równie króciuchne (taki sam czas: dwie minuty i trzydzieści pięć sekund) świetne zimnofalowe „Dwupłatowce” pachnące trochę wczesnym T. Love, może nawet odrobinę punkiem w rodzaju KSU. I do tego kapitalny, wpadający w ucho tekst. Trójka to kawałek z tekstem Joanny Kucharskiej „Nie idź w noc” – wolniejszy, ale bardzo przebojowy z dużą dawką pozytywnej energii.
Czwórka to „Trust Me Jonas, You’re Still One Of The Brothers, Jonas”. Liryczny, spokojny wokal Michała Miegonia i osadzona na basie linia muzyczna, delikatnie przyśpieszona na refren. Brzmiący trochę jak punkujące, stłumione The Who…
Trwająca niecałe trzy minuty „Przygoda w Mariensztacie” zaczyna się od motywu z jakiejś kreskówki w stylu „Jetsonów” lub serialu z lat 50 i po chwili przechodzi w zimny, pochodowy motyw na basie i perkusji. Szeptany, recytowany tekst, płynące przyśpieszenie, znów motyw z Kronik WDiF… i przywołanie plażowych sprzedawców… majstersztyk. Następnie fantastyczni „Mężczyźni w Strojach Kosmonautów”. Michał wykrzykuje tekst niczym komentator sportowy i refren w stylistyce wczesnego T. Love… skojarzenia z Pilotem Pirxem i Stanisławem Lemem… absolutna rewelacja…
Siódemka to „Człowiek Pełen Powiek” (prawie punkowe sto dwadzieścia sekund, bo dłuższe o trzynaście sekund…) – szybki, bardzo interesujący kawałek i znów świetny tekst. Coś jak British Sea Power z pierwszej płyty… Ósemka to drugi utwór do tekstu (i całościowym wokalem) Kucharskiej zatytułowany „Ultraviolent Night”. Mimowolne skojarzenia z Tori Amos w bardziej popowym wydaniu połączone ze stylistyką U2 z pierwszej połowy lat 90 ? Intrygujące połączenie.
Dziewiąty jest znów prawie trzyminutowy wolny, pochodowy, wręcz senny „Life’s So Tight/Woolen Touch”, lekko przyśpieszający w środkowej części… Beatlesi? The Who? Niesamowite… Następnie zatrważająco długi, jak na objętość tekstu, składający się tylko na tytuł płyty, czyli „Anton Globba” (sześć i pół minuty) – płynący, minimalistyczny, reagge’ujący wstęp z wokalem… tak będzie przez cały czas? Ależ nie… po dwóch i pół minucie zostają już same instrumenty. Wolno rozwijający się płynący do nieco szybszych obrotów. Przestrzeń i fantastyczny klimat… w tej sennej atmosferze zatapiamy się zamykając oczy i unosząc się wraz z pulsującą muzyką aż do zakończenia kawałka.
Powolna jedenastka oparta na motywie… wyjętym z „Love in Summer” Archive’a (z płyty „Noise”) zatytułowana „Jadą” o autobusach (w Gdyni?) z garażową, punkową środkową częścią tekstu i zejście motywem z… „Pogromców Duchów”. I wracamy do Archive’owego riffu, jednakże tu nie przybiera on tak żywiołowego i ekstatycznego obrotu, choć na koniec całość odrobinę przyśpiesza. Niemal widzi się autobusy jadące w przyśpieszonym tempie jak w trylogii Godfrey’a Reggio.
Autobus odjeżdża, a my lądujemy w kosmosie i zaczynamy latać dookoła głowy Antona Globby. „Around The Globba” (gra słów: around the globe – dookoła globu) to przedostatni kawałek na płycie, zaczynający się ewidentnym cytatem z „All Together Now” Beatlesów (z płyty „Yellow Submarine”). Nieco później utwór nadal pachnie Beatlesami, ale wokal Michała i liryczna konstrukcja utworu, lekko tylko przyśpieszająca do szybszych obrotów, zbliża utwór do genialnej płyty „Tommy” The Who. Zresztą mógłby się spokojnie na niej znaleźć. Zaskakujący utwór i należący do moich zdecydowanych faworytów. Ostatni i najdłuższy (bo prawie dwunastominutowy) jest powolny, pochodowy „Hexengrund” z zimnofalowym punkującym momentem na refren, a potem płynący progresywno – space rockowych pasaż dźwięków. I w takim sennym, unoszącym się klimacie pozostajemy już do końca płyty…
Podsumowując, nie brakuje na płycie szybszych, zadziornych i energetycznych kawałków czy takiż momentów, więcej jednak tu elementów lirycznych, spowolnionych i płynących zdecydowanie zbliżających muzykę Kiev Office do eksperymentalnych wyciszonych dźwięków z lat 70 (rock progresywny i space rock). Są tu też liczne odwołania do kultury masowej (skrzętnie ukryte między słowami) i wyraźnie zaznaczone inspiracje muzyczne (od klasycznych już zespołów po nowoczesność). Fantastyczne, dające do myślenia teksty i przede wszystkim, właśnie ten niezwykły klimat…
Na pewno nie jest to ten sam Kiev Office co dwa lata temu i jak zauważyłem wcześniej, wielu może się zszokować usłyszawszy ten materiał po raz pierwszy, bo nie jest to płyta lekka i przyjemna, raczej należy do kategorii tych, w które trzeba wejść i poczuć, do tych, które można pokochać lub odrzucić. Mi się ona bardzo podoba, pokazuje bowiem zespół w nowym niezwykle interesującym świetle i jestem przekonany, że przysporzy grupie wielu nowych słuchaczy i fanów. Ode mnie w pełni zasłużone (i pozostające nadal pod wielkim wrażeniem, gdyż nie spodziewałem się tak fantastycznej płyty i tak dużej zmiany w stylistyce Kiev Office) 10/10.

Epilog

Na zakończenie, chcę jeszcze podkreślić i zauważyć kilka kwestii. Fakt, że zostało mi zlecone, czy też raczej zaproponowane, napisanie tekstu o Kiev Office przez samego Michała Miegonia, nie przyczynił się w żadnym stopniu do ocen, zarówno debiutu, jak i fantastycznej najnowszej płyty. Mogłem przecież wziąć płyty i nie napisać nic… Mogłem, ale napisałem po prostu to, co czuję i słyszę. I naprawdę płyty mi się podobają - obie. Gdyby było inaczej, napisałbym to. Jestem osobą szczerą, która mówi (i pisze) co myśli, niczego nie ukrywa i nie tłumi zdania w sobie, wiedzą to zwłaszcza osoby, które mnie znają osobiście. Naturalnie, ktoś może mieć inne zdanie odnośnie zespołu, poprzedniej płyty i tej nadchodzącej (premiera 20 maja), ale właśnie różne zdania i opinie składają się potem na to, czy płyta jest udana czy nie. Jeśli mi się podoba, nie będę specjalnie materiału i grupy zjeżdżał, jeśli zaś mi się nie podoba, nie będę tego specjalnie i sztucznie podkoloryzowywał, bo tak wypada. Jeśli ktoś uważa, że robię nieprawdziwą reklamę lub „dodaje cukier”, lub zamierza mnie atakować za „niekonsekwencje”, „faworyzowanie” itd. nie musi tego, ani pozostałych tekstów czytać, nie zmuszam przecież. Zapraszam jednak do rozmowy, wymiany zdań, własnych opinii i sugestii, które mogą poprawić jakość tekstów w przyszłości. Pozdrawiam wszystkich bardzo serdecznie. (Płyta właśnie się skończyła, więc idę włączyć ją po raz kolejny, jeszcze nie wiem, czy będzie to pierwsza, czy druga, ale obie, długo z mojego odtwarzacza nie wyjdą).

---------------
Specjalne podziękowania dla Michała Gorana Miegonia za zainteresowanie moim blogiem i zaufanie, że jestem w stanie choć trochę pomóc w promocji zarówno nowego materiału, jak i samego zespołu. Dla mnie jest to bardzo nobilitujące i ważne. Jeszcze raz wielkie dzięki i do zobaczenia na koncercie!!!
Dziękuję też wszystkim tym, którzy „wierzą” we mnie i wspierają. Salute!!!
---------------

poniedziałek, 9 maja 2011

Relacja VI: Blue Jay Way (Blues Club, 8 V 2011)


Jakiś czas temu poznałem dwóch ambitnych i bardzo utalentowanych młodych gitarzystów, którzy szukali wokalisty. Spotkaliśmy się na próbie, ale doszliśmy do wniosku, że to nie jest to, odpowiadałem im jako osoba, jako wokalista już trochę mniej. Kontaktu nie zerwałem. Jakiś czas potem, jeden z nich zaproponował żebym wbijał do Ucha, bo gra zespół ich znajomych. Poszedłem z ciekawości i nie zawiodłem się. Blue Jay Way naprawdę mi się podobał. Od tamtego czasu minął prawie rok, a ja wybrałem się na ich koncert już z własnej woli. I znów mi się podobało.
Filip Arasimowicz na gitarze basowej
            Grupa powstała 1 maja 2010 roku z inicjatywy wokalisty Tomasza Bessera i gitarzysty Marcina Korpasa. Już po miesiącu gry zadebiutowali w gdyńskim Uchu na przeglądzie „LO projektor 2010”. Ich muzyka opiera się na klasycznym rocku lat 70', ale nie boją się eksperymentować z nieco cięższym brzmieniem. Poza Tomkiem i Marcinem szeregi zespołu zasilają: gitarzysta Darek Hermann, basista Filip Arasimowicz, oraz perkusista Tomek Petecki. Do największych osiągnięć Blue Jay Way zaliczyć można występy przed takimi zespołami jak Mech czy Golden Life. Wystąpili również na festiwalu Yach Film. Ich największym jak dotychczas sukcesem jest jednak wygranie pomorskich eliminacji r&r music festival.
            Rock’n’rollowe, zahaczające o cięższy hard rock instrumentalne intro było zaledwie ciszą przed burzą, potem już było potężne uderzenie kolejnych kawałków. Drugi był „Opętany”. Trzeci, fantastyczny lekko southern rockowy „Amerykański” z bardzo ciekawym riffem prowadzącym, potem taki trochę jakby wyjęty z twórczości grupy Mech utwór „A niech ma”. Kolejnym kawałkiem była „Sieć” z kapitalną linią basu i lekko drżącym, szorstkim i jednocześnie zadziornym wokalem Bessera. Wyraźnie słyszalne inspiracje zarówno Hendrixem jak i Zeppelinami, a nawet TSA i Turbo (wszystko w ramach jednego utworu).
            Następnie zwolnienie (pozorne) do ballady zatytułowanej „Uwolnij mnie” przywodzącej na myśl trochę TSA. Kolejny kawałek, którego tytułu nie usłyszałem, znów lekko southernrockowy, pochodowy z fantastycznym progresywnym rozwinięciem i solówką Korpasa oraz wyczuwalną przestrzeń niczym z Hawkwind. Zejście. Ósmy utwór pod niezwykle wymownym tytule „Spieprzaj” znów zapachniał cięższymi momentami Zeppelinów. Do tego naprawdę świetny, mocny tekst. Powiedzieć tak do byłej dziewczyny… byłoby to w każdym razie niezwykle odważne, a na pewno, co najmniej niespotykane. Besser pokazuje, że wysokie, wrzaskliwe tony nie są mu obce. I znów ballada, pod równie wymownym tytułem, „Pragnę Cię”. Znów coś tak Zeppelinowo i fantastyczny tekst. Pomyślałem sobie podówczas, że gdybym był dziewczyną (jakąkolwiek, po prostu dziewczyną), też bym zapragnął.
Blue Jay Way
            Punkowe z lekka wejście kolejnego utworu zatytułowanego „Mówisz stop” - bardzo jak na hardrockowe standardy przebojowy kawałek. Następnie znów ballada, „najnowszy kawałek”, choć tytułu nie dosłyszałem. Ballada tylko pozornie, bo liryczny trochę jakby znajomy riff w pewnym momencie wchodzi w ostrzejsze tony i tak zostaje już do końca. Sam kawałek to właściwie pędzący progresywny majstersztyk, przywodzący na myśl „51” TSA, które kiedyś Blue Jay Way nawet grało, a duszny tekst o śmierci w połączeniu z graną muzyką to absolutny majstersztyk.
Besser po utworze pyta: „Czy już się nudzicie?” Ale odmowne „nie” ze strony publiki (dość skromnej trzeba przyznać), to sygnał do dalszego grania. Utwór „Sex” (ulubiony kawałek Grześka, mojego kumpla, z którym przyszedłem na koncert) zabrzmiał znacznie potężniej niż w Uchu, a gra aktorska Bessera imitującego stosunek seksualny, tym razem ograniczyła się do zwięzłego „aaaa”.
Tomasz Besser i Filip Arasimowicz
            Potem zagrali „według niektórych nasz najbardziej rozpoznawalny kawałek” – jak to określił Besser, czyli „Taki sam”. I faktycznie jest w tym utworze coś, co sprawia, że wszędzie byś poznał, że to Blue Jay Way. Absolutnie fantastyczny i niezwykle przebojowy utwór. I ostatni zajebisty kawałek zatytułowany właśnie tak „Zajebisty”. W nim zwolnienie dla przedstawienia składu z solówką Korpasa i po zakończeniu na bis, po dłuższym zastanowieniu, raz jeszcze „Taki sam”. Skromne „Dziękuję bardzo” Bessera i to wszystko. I jest za co dziękować, ale to publika powinna dziękować chłopakom, za godzinę fantastycznych dźwięków i dosłownie, za podróż do późnych lat 70, kiedy królował hard rock, a w Polsce aż do połowy lat 80 był najlepszy okres polskiego heavy metalu.
            Poga nie było, bo nie było potrzebne. Ich słucha się z rozdziawioną gębą i z nieukrywanym zadowoleniem siedząc na czterech literach. Wszystkie dodatki są absolutnie zbędne i niepotrzebne. Jedynie grupka siedząca za mną i Grześkiem w pewnym momencie wstała i zaczęła sobie podrygiwać. Miłe, ale jeśli nie pociąga to za sobą lawinowo reszty publiki, też zupełnie niepotrzebne.


            Blue Jay Way to zespół niezwykły i konsekwentnie podążający własną drogą. Wiedzą jak chcą tworzyć, jak chcą brzmieć. Jest to granie interesujące, świeże i energetyczne, a także przebojowe. Mówią o sobie, że są supergrupą i trzeba im to przyznać, że są supergrupą. Grupą złożoną z bardzo utalentowanych muzyków i obdarzonego kongenialnym wręcz głosem Bessera, od którego wielu wokalistów młodych zespołów mogłoby brać przykład jak należy śpiewać i prezentować się na scenie.
            Jest to zespół, który zasługuje na szczególną uwagę, ponieważ drzemie w nim naprawdę ogromny potencjał. I to nie tylko na skalę krajową, ale również jako świetny towar eksportowy (swoją drogą ciekawie byłoby usłyszeć anglojęzyczne wersje utworów chłopaków, bo wszystkie, i jest to naprawdę duża zaleta, są po polsku). Byłaby wielka szkoda gdyby ten zespół rozpadł się z hukiem, lub przeszedł kompletnie niezauważony. Blue Jay Way to chyba nie tylko najlepszy młody trójmiejski zespół, ale zdecydowanie jeden z najciekawszych rodzimych artystów, za którego sukcesy trzymam kciuki. I gorąco zachęcam wszystkich tych, którzy nie mieli okazji usłyszeć zespołu na żywo, aby czym prędzej to zrobili przy najbliższej okazji. Naprawdę warto.



 Specjalne podziękowania dla Grześka za pomoc przy robieniu zdjęć w trakcie koncertu.

czwartek, 5 maja 2011

Revoker – Revenge for the Ruthless (2011)


W lutym opisałem zjawisko neothrash metalu , czyli nowoczesnego spojrzenia na klasyczny metal lat 80 próbując dowieść, że Metallica się wypaliła i powinna odejść. Opisane tam zespoły (Full Blown Chaos, Warpath i Lazarus A.D), wraz z dwoma tekstami o grupie Onslaught miały stanowić gwoździe do trumny twórców heavy/thrash metalu. I oto pod koniec kwietnia nakładem Roadrunnera wyszedł bardzo obiecujący, choć na pewno nie odkrywczy, debiut grupy Revoker, który jest kolejnym gwoździem do tej trumny. Młodość, buntowniczość, świeżość spojrzenia i masa doskonałych pomysłów, agresywne i groźne wygrażanie pięścią skierowane przeciwko Wielkiemu Kwartetowi.
Oto recenzja poświęcona debiutanckiemu wydawnictwu zespołu, który podobnie jak wymieniane wcześniej formacje walczy o schedę i tron po Metallice.
            Revoker powstał w Walii z inicjatywy dwóch przyjaciół: - gitarzysty i wokalisty Jamiego Mathiasa i gitarzysty Chrisa Greena, którzy podobno grali ze sobą od 13 roku życia.
Dokooptowali do kompletu swoich szkolnych kolegów: basistę Shane’a Philipsa i perkusistę Jacka Pritcharda. Ich utwór „Stay Down”, opisywany przez Greena następująco: „To kawałek o weekendzie w naszym rodzinnym mieście. Wychodzisz do pubu, wypijasz kilka piwek i zaczynasz utarczki ze znajomymi, to świetna zabawa…(...) Nosimy długie włosy, kochamy ciężką metalową muzę i nie gramy w rugby.” usłyszał producent i muzyk grupy Skindred, Benji Webb i zaproponował im nagranie profesjonalnego materiału. Pod jego kierunkiem w Nott-In-Pill Studios Revoker zarejestrował epkę, która wraz z koncertami obok Skindred i Soulfly zainteresowała wytwórnię Roadrunner. Podpisany w lipcu 2010 kontrakt pozwolił wydać pierwszy, pełnowymiarowy album, który ukazał się pod koniec kwietnia tego roku.
            Styl w jakim obraca się grupa to klasycznie pojęty heavy/thrash metal z domieszką grunge i groove metalu. Mathias mówi o muzyce na debiucie tak: „Nie podążamy za trendami i jesteśmy z tego dumni. Gramy to, co lubimy, to, co daje nam kopa.” a Green dorzuca: „To trochę jak granie używanymi kartami.” Przyjrzyjmy się zatem używanym kartom Revokera:
            Otwierający płytę utwór „Time to die” to uderzenie z grubej rury w stylu późnego Testamentu czy dzisiejszego Overkilla z ewidentnie stonerowym szorstkim wokalem ocierającym się momentami o harsh. Drugi utwór, to wspomniany już  „Stay Down”, który mógłby znaleźć się w repertuarze Nirvany, Testamentu, a może nawet Metallici. Bardzo dobry, szybki, surowy, a jednocześnie bardzo melodyjny i przebojowy kawałek, który zapewne świetnie sprawdza się na koncertach. Trzeci jest „Psychoville” – który brzmi jak wyjęty z repertuaru Black Label Society. W nim też mocno słychać groove, a nawet metalcorowe inspiracje grupy (Killswitch Engage? Bullet For My Valentine?).
            Kolejny jest „All Rise” – w którym nie zwalniamy tempa ani na sekundę. Mimowolne skojarzenia z debiutem Black Water Rising czy wspomnianym już BLS, z dodatkiem niemal growlowanego wokalu… „Hate Inside” to piątka – znów skojarzenia z BLS, BWR i Metallicą (tylko jest brudniej i naturalnie kawałek przefiltrowany przez groove metal), podobnie jest w szóstce, kawałku zatytułowanym „Thief”. Numer siódmy to „Cold Embrace” utrzymany dokładnie w tych samych klimatach, nieco tylko wolniejszy i bardziej płynący od pozostałych z mięsistym środkiem ocierającym się o metalcore i death metal. I do tego znów skojarzenia z BFMV…
            Pod dziwnie znajomym tytułem ukrywa się numer ósmy („The Great Pretender”) - czysty metalcore w rodzaju Full Blown Chaos, który mógłby być zarówno utworem Metallici, jak i Testamentu czy Overkilla. Przebojowy „Nature of The Beast” to dziewiątka - coś w stylu wczesnej Metallici (tylko potężniej i bardziej surowo zagranej… znów ten groove), Testamentu z połowy lat 90 czy BFMV. Najkrótszy na płycie „Don’t want it” – niemal punkowy kawałek podkręcony do metalcorowych, groove’owych obrotów. Majstersztyk. Przedostatni jest „Not be moved” – ponownie nieco wolniejszy, bardziej pochodowy, stonerowy, a ostatni świetny „Born to be an outlaw”.
            Podsumowując, nie jest to, jako się rzekło, granie odkrywcze, ale w swojej klasie bardzo dobre i interesujące, zwłaszcza dla wielbicieli brudniejszego metalu. Utwory są agresywne, energetyczne i niepozbawione przebojowości. Dużą zaletą są też długości poszczególnych kawałków (większość zamyka się w trzech minutach z sekundami), dzięki czemu nie ma dłużyzn, a całości słucha się bardzo przyjemnie. Licząc, że na tym wydawnictwie historia grupy Revoker i bojowniczo nastawionych do grania muzyków zespołu, się nie skończy, daję mocne 8,5/10.


Odnośniki do poprzednich gwoździ do trumny Metallici:
http://lupusunleashed.blogspot.com/2011/02/back-to-80s.html

http://lupusunleashed.blogspot.com/2011/02/powrot-z-ciemnosci-onslaught.html

http://lupusunleashed.blogspot.com/2011/02/recenzja-onslaught-in-search-of-sanity.html

wtorek, 3 maja 2011

Recenzja: Christian Müenzner – Timewarp (2011)


Zdarza się, że po nowe płyty sięgam, gdy zaciekawi mnie okładka, nawet, jeśli gatunek muzyczny nie należy do tych najbardziej ulubionych. W ten sposób trafiłem w lutym na trzecią płytę niemieckiej grupy Obscura, grającej techniczny death metal - „Omnivium”. Zaintrygowała mnie właśnie okładka, która nie przedstawiała trupów, flaków, zombiaków czy przybitego do krzyża Chrystusa. Motyw jak z Lovecrafta przedstawiał Chthulupodobnego stwora, omackowanego i rozdziawiającego pełną ostrych zębów paszczę, a pośród nich jajo niczym z Obcego, a wszystko to unoszące się w przestrzeni kosmicznej. Szkoda tylko, że na okładce się skończyło. Granie nie przypadło mi do gustu.
Minęły dwa miesiące i trafiam na pierwszą solową płytę Christiana Müeznera – gitarzysty grupy… Obscura. Znów zaintrygowała mnie okładka. Oto widzimy fragment jakiegoś zaawansowanego technologicznie statku kosmicznego, który wypustkami przypominającymi świątynie Azteków albo Majów ściąga rozpadającą się i płonącą planetę. Trzeba przyznać, że taka ilustracja na okładkę i do tego tak świetnie zrobiona, silnie przyciąga uwagę. Z ciekawości postanowiłem zapoznać się z tą płytą. Tym razem nie zawiodłem się.
            Müezner nagrał bowiem płytę, która pokazuje tego gitarzystę w zupełnie innym świetle. Na płycie otrzymujemy dwanaście niesamowitych, rozbudowanych instrumentalnych kompozycji osadzonych w klimatach melodyjnego progresywnego power metalu, gdzieniegdzie tylko zahaczającego o szybsze death metalowe patenty i rozwiązania.
Niezwykle interesującą mieszankę tłumaczy choćby skład zespołu, który Müezner zebrał do nagrania tego materiału. Skład podstawowy uzupełniają Steve DiGiorgio i Jacob Schmidt na gitarach basowych, Daniel Galmarini na instrumentach klawiszowych i Hannes Grossmann na perkusji.
A wśród gości: Derek Taylor, Per Nilsson, Ryan Knight (The Black Dhalia Murder), Bob Katsionis (Firewind) i Alex Guth (Stormwarrior). A numery? Proszę bardzo:
            Pierwszy numer to pędzący, melodyjny “Maybe Tomorrow”, drugi zaś osadzony na ewidentnie deathowych riffach i zrywach gitar, ale niepozbawiony melodyjności (za sprawą technicznych solówek i unoszących się klawiszy) „Confusion”. Oba otwierające płytę, kawałki to prawie siedmiominutowe łamacze. A dalej jest jeszcze ciekawiej…
            „The Tell-Tale Heart” to trzeci numer i takiego kawałka to by się nawet Opeth nie powstydziłby. Utwór spokojnie mógłby się znaleźć na jednej z płyt grupy, zwłaszcza na tych najwcześniejszych. I do tego ewidentnie power metalowe zagrywki w stylu Yngweego Malmsteena czy melodyjnych solówek Dave’a Mustaine’a. Po prostu rewelacja.
Czwarty, najkrótszy, bo zaledwie dwuminutowy (właściwie niecałe) to kawałek tytułowy. Stanowiący coś w rodzaju interludium, jedyny chyba na płycie kawałek, który nie pędzi na łeb, na szyję kolejnymi, niesamowitymi popisami do przodu.
            W piątym „Victory” wracamy do szybszych obrotów. Pachnie wczesnym Helloweenem i Gamma Ray, a nawet Stratovariusem. I to wszystko w ciągu trzech i pół minuty – coś wspaniałego.
Coś w stylu Accept, Scorpions albo nawet Megadeth? Szóstka zatytułowana „Rocket Shop” pasowałaby idealnie na płytę każdego z tych zespołów.
            Wolniejszy, balladowy utwór przywodzący odrobinę na myśl Dream Theater, taki do zapalenia zapalniczki i podrygiwania? Takie coś też się znajdzie: „Soulmates” (na płycie z numerem siódmym) stanowi kolejne po tytułowej miniaturce zwolnienie. W ósmym „Over The mountians” znów mamy power/speed metalowe, melodyjne zagrywki i pędzące riffy. Pod tym utworem mogłoby się podpisać Iron Maiden (z pierwszej połowy lat 80 okresu Dickinsona) albo Helloween. Gdyby dostawić wokal Kai Hansena… I do tego jeszcze Deep Purple’owe klawisze… Majstersztyk…
            Dziewiątka - „Wastelands” to trwająca osiem i pół minuty progresywna suita. Opeth, Dream Theater, a nawet Firewind czy wczesny Helloween – mógłby ten utwór wrzucić na swoją płytę. Absolutne porażenie po prostu… epickim rozmachem można by z tego kawałka obdzielić niejeden zespół i artystę… Dziesiąty z kolei jest „Dawn of the Shred”. Brzmi tak jakby Mustaine dorzucił klawisze i progresywny szlif… kolejna rewelacja… szczęka już nie opada na podłogę… ona dosłownie leży na niej i podryguje w takt muzyki wychlupując hektolitry śliny…
            Przedostatni utwór „The Gunslinger” to wręcz operowy, rasowy speed metal spod znaku Helloween, Firewind, Avantasia czy Edguy… i pomyśleć, że na oklepanym riffie można zrobić tak kapitalny kawałek… I ostatni jest „Endless Caravan” – wolniejszy i zgodnie z tytułem, pochodowy utwór, w którym następuje wyciszenie...
            Podsumowując, jest to płyta bardzo interesująca. Bardzo świeża i dobrze dająca po głowie. Nie łomotem, nie growlami, których tu wszak nie ma, ale energią i siłą, niesamowitymi i pięknymi melodiami, fantastycznymi pomysłami. Moim zdaniem jest to najbardziej chyba niespodziewany i jeden z najlepszych albumów tego roku, który spodoba się wszystkim wielbicielom melodyjnego grania, a zaskoczy tych którzy uważają, że gitarzyści death metalowi grać nie potrafią. 10/10