środa, 27 kwietnia 2011

Progresywnie Mi - Borealis i Perihellium


Nerwowo oczekując kolejnego wydawnictwa Queensrÿche „Dedicated to chaos”, nie wspominając już nawet o nowej płycie Dream Theater (z nowym perkusistą, którego jeszcze nie ogłosili) planowanej na lato tego roku i zaciekawiony niezwykle interesującą okładką nadchodzącej płyty Borealis „Fall from grace” postanowiłem sięgnąć po poprzednie wydawnictwo grupy. A przy okazji zaopatrzyłem się też w niezwykłą, jak na polskie standardy, płytę „The War Machines” zespołu Perihellium. Przyjrzyjmy się dwóm grupom, z dwóch różnych krajów i dwóm bardzo różnym płytom, choć faktycznie będącymi z tego samego nurtu.

1. Borealis – Worlds of silence (2008)

Zespół powstał w 2005 roku w Orangeville, w stanie Ontario. Od początku działalności zespół gra w następującym składzie: Matt Marinelli na gitarze, Sean Werlick na instrumentach klawiszowych, Jamie Smith na basie i Sean Dowell na perkusji. Pierwsze utwory i koncerty grał z operowym damskim wokalem. Szybko jednak zrozumieli, że mają z tego powodu bardzo ograniczone perspektywy rozwoju i postanowili znaleźć dla siebie zupełnie inny styl. Tworząc nowy materiał z myślą o wydaniu debiutanckiego albumu, szukali wokalisty, tego jednak wciąż brakowało. 
Wkrótce zdecydowano, że wokalistą zostanie gitarzysta grupy Matt Marinelli. W 2008 roku zarejestrowali własnym sumptem debiutancki album „Worlds of silence”. Borealis występowało obok takich zespołów jak: Kamelot, Epica czy Sonata Arctica, a kiedy wydali pierwszą płytę odbyli pełną trasę koncertową jako support niemieckiego Edguy.
            Ta kanadyjska formacja gra bowiem amerykańską odmianę melodyjnego power metalu, więc wyżej wymienione zespoły raczej nie powinny dziwić nikogo, aczkolwiek wprawne ucho wyłapie progresywną stylistykę w rodzaju wczesnego Queensrÿche (zwłaszcza z okresu najsłynniejszych płyt „Operation:Peration zcza z okresu najsłynniejszych płyt " wczesnego Queensrwszej połowy lat 80 (okresu Bruce'ili).  Mindcirme” i „Empire”) czy wczesnego Dream Theater (zwłaszcza z okresu dwóch pierwszych płyt z Jamesem LaBrie). Krytycy wymieniają też takie grupy jak Evergrey, Savatage czy Vanden Plas. Brzmi interesująco? I śpieszę donieść, że tak właśnie jest.
            „Worlds of silence” zawiera 10 utworów, trwających w granicach pięciu/sześciu minut z sekundami, najkrótszy utwór trwa zaś cztery minuty z sekundami. Całość zamyka się zaś w niecałej godzinie. Otwierający płytę „Lost voices” to potężny otwieracz z melodyjnymi klawiszami przywodzącymi na myśl dźwięki, które wyczarowywał Kevin Moore.
Trzeci utwór na płycie, który jako żywo przypomina klimaty wczesnego DT jest „From the fading screams” (klawiszowe przypominają „Wait for a sleep” z płyty „Images And Words” z późniejszym uderzeniem i ostrym pochodem przy końcówce – jest to po prostu jeden z najciekawszych kawałków na płycie. Najdłuższy na płycie „Eyes of a Dream” to numer pięć, jest z kolei bardzo epicki i melodyjny, bardzo przypomina utwory Savatage a nawet współczesnych mu grup takich jak Kamelot, Epica czy Sonata Arctica. Mniej tu jednak potworkowatości i cukru, a więcej przemyślanego, po prostu dobrego grania z wyczuciem.
Najkrótszy jest utwór tytułowy, który przywodzi na myśl zapomniany nieco Savatage. Fantastycznie wypadają bardzo melodyjne kawałki „Divine Answer”, „The Dawning Light” czy „Black Rose” (kolejno ósmy, dziewiąty i dziesiąty).
            Podsumowując, jest to płyta bardzo interesująca, nie sposób przy niej się nudzić, po przejechaniu płyty bez zastanowienia włączamy jeszcze raz. Wielbiciele power metalowych szybkich utworów i melodyjnego grania, jak również wczesno progresywnych jazd Queensrÿche i Dream Theater będą zadowoleni i na pewno z nie małym zainteresowaniem sięgną po kolejne wydawnictwo zespołu Borealis, które lada dzień ma mieć swoją premierę. Ten naprawdę zaskakujący debiut wyraźnie zachęca do śledzenia kariery tego zespołu, gdyż jest to moim zdaniem, jedna z najbardziej intrygujących współcześnie działających młodych grup obracających się w stylistyce tzw. progressive power metalu – gatunku, który rozwija się ociężale i w większości wypadków raczej woła o pomstę do nieba przerostem formy nad treścią (Dragonforce) czy cukru epicko-operowego (Kamelot, Epica, Sonata Arctica). Ode mnie mocne 9/10, gdyż mam cichą nadzieję, że „Fall from grace” mnie znokautuje i porazi znacznie bardziej aniżeli bardzo obiecujący debiut.

2. Perihellium – The War Machines (2010) 

Perihellium powstało w 2004 roku w Tarnowie z inicjatywy gitarzysty Gerarda Wróbla. W 2005 roku grupa zadebiutowała na koncercie WOŚP, by w miesiąc później wygrać konkurs na Przeglądzie Zespołów Rockowych w Tarnowie. Początek 2006 roku przynosi zmiany personalne, które doprowadzają do zawieszenia działalności na okres jednego roku. Ostatecznie z końcem tegoż roku krystalizuje się ostateczny skład zespołu: Gerard Wróbel na gitarze, Bartek Bachula na basie i Seweryn Błasiak na perkusji. W lutym 2007 roku zespół przystępuje do nagrywania debiutanckiego albumu, w którym partie klawiszowe dograł Grzegorz Kasprzyk, a wokale nagrał, wówczas jeszcze gościnnie, Marcin Sułek. We wrześniu 2007 roku pojawiła się debiutancka płyta grupy „The New Beginning”, lecz formalnie miała ona swoją premierę dopiero 10 marca 2008 roku z ramienia wytwórni Insanity Records, z którą Perihellium podpisał kontrakt. Na przełomie 2008/2009 roku zespół odbywa liczne koncerty, jak również zdobywa prestiżowe nagrody i pierwsze miejsca w konkursach (DachOOFka Festival w Krakowie, rock’Autostrada czy IV edycja festiwalu „Wielki ogień” 2010 w Ostrowcu Świętokrzyskim). W grudniu 2010 roku miała miejsce premiera drugiego albumu zespołu zatytułowanego „The War Machines”.
            Niestety nie było dane mi zetknąć się z pierwszym wydawnictwem Perihellium, więc nie jestem w stanie stwierdzić, jak bardzo zespół ewoluował czy zmienił się w ciągu tych kilku lat, ale ten album mnie po prostu rozwalił. Przy pierwszym przesłuchaniu płyty byłem przekonany, że jest to płyta zagraniczna, ze stajni Roadrunnera choćby… a tu psikus: Polska płyta, polski zespół…
Nie żeby w Polsce nie było dobrych płyt, bo ostatnio jest ich całkiem sporo, żeby wymienić obok kolejnych wydawnictw Comy i solowego albumu Piotra Roguckiego, debiut Neonów czy wspaniałe płyty grup Indukti i Riverside (z niecierpliwością wypatruje rocznicowego wydania „Reality Dream Trilogy”, jak również dwóch (!) nowych płyt zapowiadanych na ten rok), dylogię Mariusza Dudy „Lunatic Soul” czy niezwykłe, również jak na polskie standardy, wydawnictwa grupy Division By Zero. Ale to, co usłyszałem na tej płycie… to po prostu walec i to od pierwszej sekundy, od pierwszego dźwięku:
            Płytę otwiera „The Machines” – niemal filmowy, pędzący i „płonący” siedmiominutowy kawałek, który od razu daje do myślenia. To naprawdę jest polska płyta? A jednak. Doskonały, potężny dźwięk i każdy instrument na swoim miejscu. W otwierającym i kończącym numer riffie niemal widzi się tańczące dziewczyny jak z filmów o Bondzie… Skojarzenia z Dream Theater z okresu „Train of Thought” lub „Octavarium”? Jak najbardziej, z tymże tu nie ma miejsca na zwolnienia czy liryczne dźwięki, cały czas jest ostro i ciężko. Wokal Marcina Sułka przypomina barwą Mariusza Dudę, ale momentami zbliża się wręcz do Macieja Taffa.
            Drugi jest jedenastominutowy „Frozen Hell”, w którym bynajmniej nie zwalniamy tempa. Tryby zabójczych maszyn pracują na najwyższych obrotach. Jest to granie bardzo precyzyjne i wyraźnie czerpiące ze stylistyk cięższego metalu, również groove i tradycyjnie pojętego heavy metalu. Nie brakuje tu pochodowych fragmentów, czy melodyjnych klawiszowych fragmentów przywołujących na myśl Dereka Sheriniana czy Jordana Rudessa, ani gitarowych galopad tak typowych dla DT. W żadnym wypadku jednak nie jest to kopia, ale nowa jakość.
            Trzeci numer to „Unreality”, trwający osiem i pół minuty rozpięty na klawiszach i ostrym riffie, pulsujący, nieco tylko wolniejszy kawałek, którego nie powstydziliby się zapewne w Rootwater czy Indukti. Choć nie ma tu etnicznych wstawek czy skrzypków, jest to bardzo podobne granie, wyraźnie w instrumentalnych fragmentach zbliżające się do Dream Theaterowych pochodów i pasaży. Niesamowite i niewiarygodne, że to naprawdę jest polski zespół…
            Kolejny jest trwający dziesięć minut z sekundami instrumentalny „Unnamed Syndrome”, w którym bowiem, naturalnie nie zwalniamy tempa, dalej jest ciężko i ostro. Niemal widzimy skradające się maszyny pająki, eksplozje i potężne samomyślące czołgi niszczące wszystko, co napotkają na swojej drodze. Te maszyny pozbawione są litości, to zimni i okrutni zabójcy jak z serii filmów o Terminatorze. W połowie numeru mamy zwolnienie w którym dosłownie słyszymy chrzęst łamanych ludzkich czaszek i krzyk uciekających w popłochu ludzi, zaraz jednak bitwa znów przybiera na sile. Pogoń maszyn za ludzką zwierzyną zdaje się nie mieć końca. Słuchając tego utworu znów przychodzi mi na myśl Dream Theater z moim ulubionym „Stream of consiousness” z płyty „Train of Thought”. Po prostu majstersztyk.   
            Piątka to „Sol” (również osiem i pół minuty) – przypominający nawet bardzo Riverside z ostrzejszych fragmentów fantastycznej „Reality Dream Trilogy”. Jest to też paradoksalnie najwolniejszy numer na płycie, choć cały czas jest wibrująco, ostro i potężnie. Wokal raz po raz zmienia tonacje z czystej stylistyki a’la wczesny LaBrie czy Mariusz Duda, na szorstkie, niemal growlowane wokale w stylu Macieja Taffa. A końcówka znów kojarzy się z DT… Rewelacja.
            Ostatni jest „War Against You” – najdłuższy, bo trwający prawie szesnaście minut i bodaj najbardziej rozbudowany kawałek tego absolutnie porażającego wydawnictwa.
Rootwaterowe zwolnienia i Taffowe wokalizy (te polifonie) wypadają tu nad wyraz ciekawie, po chwili znów poprzedzone jako żywo Dream Theaterowymi pasażami.
Gdzieś w połowie numeru zbliżamy się niemal do deathowych brzmień, pojawia się screamowanie, southern rockowe szepty, space rockowe przestrzenne zwolnienia oparte na klawiszach i basie, w które zaraz wchodzi pędząca narastająca perkusja i melodyjny riff.
Finał utworu i płyty – zwolnione i narastające epickie zakończenie z zejściem, zupełnie ja w Dream Theaterowskim „Octavarium” czy „In the Name Of God”…
            Podsumowując, jest to płyta absolutnie niezwykła i fantastyczna, dosłownie powalająca. Wielokrotnie można zauważyć wyraźne echa i inspirację Bogami, czyli DT, jednakże jest to granie bardzo interesujące, nie tylko pod względem technicznym, ale i kompozycyjnym. Nie jest to żadna kopia, wyraźnie słychać, że chłopaki z Perihellium mocno siedzą w tej stylistyce i robią to z potężnym wyczuciem i wyobraźnią. Ostatnia płyta DT „Black Clouds And Silver Linnings” przy tym wydawnictwie, i podkreślmy to raz jeszcze, polskim wydawnictwie, to po prostu śmiech na sali. I mam nadzieję, że nadchodząca płyta Bogów będzie co najmniej tak dobra jak ich najsłynniejsze dokonania, a przynajmniej dorównująca temu naprawdę rewelacyjnemu albumowi Perihellium. 10/10

czwartek, 21 kwietnia 2011

Recenzja: State Urge – Underground Heart EP (2011)


Obracam w dłoni pudełeczko debiutanckiego wydawnictwa SU i nie mogę się nadziwić jak fantastycznie zostało wydane. Okładka płyty jest, trzeba to przyznać, dość ascetyczna: białe tło, na środku małymi literkami tylko cztery słowa: State Urge „Underground Heart” i pomiędzy nimi niebieska krzywa i czerwona linia przypominające obraz z ekranu kardiografu. W środku książeczki utrzymanej w tych samych barwach znaleźć można psychodeliczną kompozycję z kropek, serc i krzyżyków (poniżej wypisany małymi literkami skład grupy), a także pionkopodobne postacie…
Wygląda to co najmniej dziwnie, ale zarazem niezwykle intrygująco. Drżącą ręką wyjmuję z pudełeczka płytę i wkładam do odtwarzacza…
            Pierwszy numer to „Preface”, który dosłownie eksploduje z głośników niczym gejzer gorącej wulkanicznej lawy. Znany już z koncertów grupy utwór, na płycie brzmi równie tajemniczo.
Zwolnienie i gilmourowy wokal Marcina Cieślika, który zabrzmiał odważnie i pełnie. Skojarzenia z Pink Floyd w tym utworze przychodzą na myśl nie tylko mi, ale należy podkreślić, że już w tym utworze słychać niepowtarzalny, indywidualny styl chłopaków. Po zaledwie dwóch minutach z sekundami z ciszy delikatnie wyłania się drugi utwór: „Heave a sigh”.
            Utwór zaczyna się rozwijać, unosząc się niemal w powietrzu z zamkniętymi z rozmarzenia oczami, wsłuchujemy się w łagodny głos Cieślika. Skojarzenia z „Nie pytaj o Polskę” Obywatela G.C gdy Michał Tarkowski wygrywa nerwowy akord w środku utworu i ponownie lekko Pink Floydowy szlif nasuwają się wręcz same.
            Trzeci utwór to instrumentalna improwizowana opowieść o tajemniczym wędrowcu.
„Mr. Inklobot’s Journeys” rozpięta na unoszących się mglistych klawiszach, delikatnych uderzeniach perkusji, wibrującym basie i właściwie niekończącej się gitarowej solówce ma zupełnie inny klimat niż dwie poprzednie kompozycje. Bliżej tu do minimalistycznego eksperymentu, kraut rocka czy progresywnych eksperymentów Hawkwind, jednego z najważniejszych zespołów wykonujących space rock. Przestrzeń w tym utworze odgrywa wielce istotną rolę. I znów pojawiają się skojarzenia z Pink Floyd (bas) jak również z King Crimson (pierwsza płyta się kłania), a nawet z wczesnym Dream Theater (ostatni numer z płyty „Awake” – „Space Dye-vest”?) czy instrumentalnymi supergrupami Liquid Tension/Trio Experiment. Fantastyczne po prostu. Na koncercie nie odczuwa się tego utworu tak intensywnie i dogłębnie, w zaciszu domowym brzmi to ciekawiej, ale też zupełnie inaczej, naprawdę czuje się wchodzenie w tę muzykę, to niemal mistyczne przeżycie…
            Czwartym i ostatnim na płycie kawałkiem jest niesamowite, wręcz porażające, tytułowe „Underground Heart” – liryczny, powolny lekko Archive’owy wstęp i niezwykły melancholijny wokal Cieślika, a potem płynące uderzenie i fantastyczne zwolnienie, po chwili pojawia się na tym tle gitara, która przywodzi na myśl Marka Knopflera i Dire Straits, później kiedy wchodzi perkusja wczesne U2, a potem znów trochę Archive czy Pink Floyd, a także znów nasuwają mi się skojarzenia z wczesnym Dream Theater (zwłaszcza z płyty „Awake” właśnie). Utwór jest skonstruowany właśnie w taki sposób jakby były to linie i krzywe na kardiografie i nie oznacza to wcale, że jest słaby, tylko ma się niemal wrażenie schodzenia i odżywania. Prawie dwunastominutowy utwór („dzieło w kierunku suity”) wycisza się, na koniec delikatnie niczym pozytywka pojawia się melodia grana na gitarze (zapowiedź dalszego ciągu?).
            Podsumowując, to zaledwie dwudziestosześciominutowe (z sekundami) wydawnictwo jest debiutem (płytowym) bardzo obiecującym. Cztery utwory prezentują dwa oblicza zespołu: jedno bardziej przebojowe, rockowe (dwa pierwsze utwory) i drugie, bardziej liryczne, rozrzewnione, nastawione na klimat i opowieść (dwa kolejne, najdłuższe na płycie).
Wszystkie cztery zaś fantastycznie pokazują jakim niesamowitym zespołem jest SU. Słuchając tej epki nie sposób się oderwać od słuchania i nacieszyć jej pięknem. Stanowi ona też fantastyczną zapowiedź płyty długogrającej zespołu, na którą mam nadzieję, nie trzeba będzie długo czekać. Puszczając ją ponownie i znów zatapiając się w jej dźwiękach bez wahania stawiam najwyższą notę z możliwych i tym razem nie wykraczam poza skalę.   Ocena: 5/5

piątek, 15 kwietnia 2011

Relacja V: THE BREW (Klub Ucho, 13 IV 2011)

Redaktor Kaczkowski kilka godzin po koncercie Led Zeppelin na Arenie O2 w 2007 roku, będąc jeszcze w Londynie, mówił w rozmowie telefonicznej tak: „Niczego nie powiem. Nic się nie dowiecie.” Naturalnie żartował, bo potem w audycji z radością opowiadał o tym, co widział i słyszał. Tym razem ja mogę powiedzieć te same słowa. Kiedy po raz pierwszy 23 kwietnia 2010 roku usłyszałem The Brew na żywo, wiedziałem, że w następnym roku nie ma nawet takiej opcji, żeby nie pójść ponownie na ich koncert. Zaczynałem w to wątpić, gdy zabrakło funduszy, na szczęście podatek został mi oddany nadzwyczaj szybko w tym roku, toteż znalazła się kasa na bilet. I wiecie co? Niczego Wam nie powiem. Niczego się nie dowiecie. Naprawdę… I oczywiście również żartuję. Bo to, co widziałem i słyszałem jest po prostu nie opisywalne. Spróbuję przybliżyć atmosferę, choć odrobinę oddać słowami ducha tego niesamowitego wydarzenia.
            W zeszłym roku grali bez supportu, w tym z. Z jednej strony chciałoby się powiedzieć, że niestety, ale z drugiej należy podkreślić, że zespół został dobrany bardzo dobrze.
Przed The Brew wystąpiła grupa Nefastus pochodząca z Żukowa. Brzmi swojsko? Tak, bo to polski zespół. Powstał w 1998 roku z inicjatywy braci Bartosza i Filipa Łapa. W 2000 roku do zespołu dołączyła wokalistka Ola. Na początku 2007 roku z zespołu odeszła ówczesna basistka grupy Wioletta Bielawska, aktualnie zaś basistą jest Alek Gruszczyński, z którym tworzy i nagrywa nowy materiał.
Debiutancka płyta zespołu została zaś wydana w marcu 2008 roku.
            Zespół ten słyszałem po raz pierwszy. Obok własnych utworów zagrali bardzo interesująco i oryginalnie dwa covery (The Doors i Led Zeppelin). Muzyka zespołu to po prostu rock, wyraźnie jednak nawiązujący do stylistyki progresywnej, czy hard rockowej w rodzaju Deep Purple. Toteż utwory były dość długie, mocno rozbudowane i nastawione na rozwój i klimat. Po raz pierwszy w życiu zdarzyło mi się, żeby support grał naprawdę solidną, dobrą muzykę, która w żaden sposób nie jest wypełniaczem, ani nie nuży, tylko fantastycznie wprowadza w atmosferę wydarzenia, jakim jest występ zespołu głównego, czyli w tym wypadku The Brew. Postarano się o dźwięk, zwykle kapele grające przed szumią, brzęczą lub rzężą, po prostu są źle nagłośnione, tym razem zadbano o to, aby wszystko było na swoim miejscu, chociaż wokal spokojnie mógłby być nieco wyżej podkręcony. Sama próba zespołu trwała dobre pół godziny, a to jednak daje wyobrażenie o profesjonalnym podejściu zarówno do grania, jak i uszanowania uszu słuchaczy. W czasie koncertu Nefastusa naszło mnie kilka refleksji:
            Po pierwsze wokalistka. Mogłaby spokojnie śpiewać w zespole jazzowym, jednakże śpiewa w zespole rockowym i wychodzi jej to naprawdę świetnie. Zazwyczaj reaguję alergicznie na damski wokal, tym razem jednak z uznaniem pokiwałem głową. Czasami jednak w utworach brakuje odskoczni, kontrastu w postaci wysokiego męskiego wokalu, no, ale to już kwestia gustu.             
           Druga sprawa, która mi się nasunęła na myśl podczas słuchania Nefastusa została zauważona przez redaktora Kaczkowskiego. Otóż zespół został puszczony jakiś czas temu na antenie Trójki, a redaktor wówczas powiedział mniej więcej tak: „wokalistka ma bardzo ładną i ciekawą barwę głosu, szkoda tylko, że nie śpiewa ani jednego utworu po polsku”. I odniosłem dokładnie takie same wrażenie, wszystkie utwory zostały zaśpiewane po angielsku. Zabrakło tu języka ojczystego, przecież to polski zespół, nie powinni się go wstydzić. Cóż, taka moda, taki wybór. Trochę szkoda. Mimo wszystko, Nefastus to bardzo dobry zespół i zagrał bardzo dobry koncert.
            I wreszcie, ale bez westchnienia ulgi, tylko niczym w hitchcockowskim kryminale, wraz z rosnącym napięciem i zagęszczającą się grupą ludzi pod sceną, pojawili się najważniejsi bohaterowie wieczoru: Jason Barwick, Kurtis i Tim Smithowie, czyli The Brew.
Nie trzeba ich chyba przedstawiać, ale Ci, którzy na koncert nie przybyli, lub co gorsza nie znają ich twórczości nie wiedzą co tracą, a zapewniam, że tracą wiele. Koncert? Oszałamiający, magiczny i niesamowity. W zeszłym roku było fantastycznie, w tym zaś znacznie potężniej i mocniej, niczym gejzery gorącej lawy i eksplodującego wulkanicznego pyłu… Właściwie, żeby w pełni to zrozumieć, trzeba ich usłyszeć i zobaczyć. Bo to co się dzieje na scenie, czy tez raczej działo na scenie, przerasta po prostu ludzkie pojęcie. Jest zupełnie nie opisywalne.
            Zagrali przepiękny prawie półtora godzinny set, w tym utwory z dotychczas wydanych płyt („The Joker” 2008 i „A million dead stars” 2010), a także jeden nowy kawałek z planowanej na sierpień (!) tego roku nowej płyty, a także niezwykłe improwizacje i własne wersje przebojów Hendrixa, Pink Floydów czy Led Zeppelinów. Często jakiś fragment utworu znany z twórczości wymienionych grup, stanowił zaledwie punkt wyjścia do improwizacji i instrumentalnych pojedynków Jasona i Kurtisa. Tim w tym czasie tylko z uśmiechem się przyglądał. Właściwie rola basu, choć istotna, w The Brew jest mocno ograniczona, da się to zauważyć zwłaszcza w czasie koncertów, kiedy Tim oddaje pole do popisu chłopakom.
Jason Barwick ze smyczkiem
            I tak na przykład, kiedy Tim zapowiedział Hendrixa, Jason grał na plecach, kiedy zaś zaczął żartować z flamenco, Jason jak na zawołanie pochwycił inną gitarę i smyczek… i zaczął nim zasuwać po strunach, zupełnie jak czynił to Jimmy Page na koncertach Zeppelinów. A potem po kilkunastu minutach mrocznych dźwięków wygrywanych smyczkiem, stało się to, o co w zeszłym roku publika długo prosiła (i naturalnie otrzymała co chciała)… czyli „Moby Dick” – słynne perkusyjne solo Johna „Bonza” Bonhama w wykonaniu Kurtisa… fenomenalne po prostu, absolutnie genialne. I nie zostało odegrane, ale zagrane i to tak jakby za perką siedział sam Bonzo. To trzeba po prostu zobaczyć na własne oczy i usłyszeć na własne uszy.
            Nie zabrakło najbardziej znanych utworów The Brew takich jak: „Every gig has a neighbour”, „Surrender it all” (odśpiewane razem z publiką), „A change in the air” pochodzących z drugiej płyty, jak również „Postcode Hero” z „The Joker”. A na bis otrzymaliśmy również „A million dead stars” (połączone z „Dazed and confused” Zeppelinów) - odśpiewane wspólnie z publicznością. Pod sceną nie zabrakło poga, bo do takiej muzyki nie sposób nie skakać.[i] Każdy chciał dotknąć gryfu gitary Jasona, złapać pałeczkę czy rzucaną od niechcenia kostkę lub uścisnąć rękę każdego z muzyków. Największym szczęśliwcom udawało się to kilka razy, inni zadowolili się złapaniem rzucanego sprzętu (właśnie pałeczek i kostek). Jeszcze? W zeszłym roku Jason z trudem wymawiał słowo „dziękuję” (zarzekając się po wielokroć, że „You know? Polish is very difficult language” – „Wiecie co? Polski to trudny język”), a w tym roku? Proszę bardzo: po pierwszym kawałku „Dobry wieczór Gdynia!”, niemal po każdym numerze „dziękuję bardzo” – czysto i niemal bez obcego akcentu, kilka razy wykrzyknął „zajebiście” (naprawdę!), a po ostatnim utworze, tytułowym kawałku z drugiej płyty, wzniósł do góry plastikowy kubeczek i powiedział: „Na zdrowie! Polska wódka!” i wypił zawartość kubeczka z uśmiechem. A po koncercie? Szczęśliwi i zadowoleni ludzie, którzy zdobywają autografy na biletach, płytach cd i dvd albo plakatach. Mi, podobnie jak w zeszłym roku, udało się zdobyć autografy na bilecie. Dodatkowo w tym roku zrobiłem sobie zdjęcie z całym zespołem, a przy całej operacji było dużo śmiechu, żartobliwej i przyjacielskiej atmosfery.
            Podsumowując, podobnie jak w zeszłym roku, był to niesamowity koncert. Jeden z tych nielicznych, które wspomina się z uśmiechem i rozmarzeniem. Jeden z tych, po których wiadomo, że na kolejne spotkanie z chłopakami przyjdzie się z radością. Zapewniam, że Ci, którzy się na kolejny koncert wybiorą nie pożałują. „So, next year: same time, same place, huh?” – zapytałem Jasona. A on na to z szerokim uśmiechem na twarzy: „Yeah, I hope so. As soon as possible! I love Gdynia!” („W przyszłym roku ta sama pora i miejsce?”; „Taa… Mam taką nadzieję. Tak szybko jak się da! Kocham Gdynię!”). W czasie koncertu podkreślił też, że „Gdynia bije na głowę wszystkie polskie publiki i w naszych sercach ma very special place (bardzo szczególne miejsce)”.
Od lewej: Kurtis Smith, Lupus, Jason Barwick i Tim Smith
            Energia i moc płynąca ze sceny wbija się w pamięć i cieszy długo po zakończeniu wydarzenia. Kaczkowski powiedział po koncercie Zeppelinów w 2007 roku: „To niemożliwe, ja jestem w tamtych czasach”. To samo może powiedzieć zapewne każdy po koncercie The Brew. Ja się tak właśnie poczułem, już po raz drugi… Naprawdę. I tyleż… w każdym razie, ja przez wiele dni jeszcze będę przepełniony radością i tą niesamowitą energią…
           
           




[i] Od razu muszę zaznaczyć, że nikt nie ucierpiał, to było tylko wspólne skakanie i przeżywanie, nie każde pogo musi się bowiem kończyć, jak próbowano mnie niedawno uświadomić: złamanymi nogami, rękami i rozbitymi nosami. Pogo to przeżywanie, nie zabijanie. I tu właśnie znalazło fantastycznie odzwierciedlenie takie rozumienie tego pojęcia, tacy, co chcą tłuc i „zabijać” niech nie przychodzą w ogóle na koncert.

wtorek, 12 kwietnia 2011

Relacja IV: Madseed, Psychollywood, Call the fire brigade (Blues Club, 11 IV 2011)


Kolejny koncert w ramach Gitariady, który odbył się w gdyńskim Blues Clubie. Muszę od razu na wstępie zauważyć, że mocno niespójny i nierówny. Naturalnie, to konkurs, więc nie można spodziewać się, że każdy zespół wypadnie idealnie. Poza tym, nie oszukujmy się, nie każdy wszak zespół jest dobry. A przynajmniej na tyle dobry, aby przejść dalej w konkursie czy przynajmniej dobrze bawić publikę. Tym razem wystąpiły trzy zespoły, reprezentujące bardzo odmienne podejście do muzyki, nie tyle stylistycznie, ile jakościowo i przez to koncert był raczej zbieraniną niż spójną całością. Ale do rzeczy.
            Jako pierwszy wystąpił Madseed. Z bardzo chaotycznej notki biograficznej grupy można się dowiedzieć, że istnieją od 2005 roku, kilkakrotnie zmieniał się jej skład i nazwa, odnieśli sukces na Tribute to Seattle, wydali niedawno epkę, a wszystko przy dużej ilości alkoholu, śmiechu i imprezek.
Zapowiadający grupę Szymon Jachimek nazwał grupę „zespołem florystycznym”, niestety z ogrodnictwem i hodowlą kwiatów zespół nie ma nic wspólnego (a szkoda). To, co zaprezentowała grupa stylistycznie przypominało cięższy metal, może nawet hardcore. Przypominało, bo tak naprawdę nie mogłem się doszukać, ani dosłuchać, w tym graniu żadnego konkretu, czy to stylistycznego, czy w ogóle jakiegokolwiek, najmniejszego nawet sensu. Kompozycje wydawały mi się za długie, chaotyczne, pozbawione polotu, świeżości, a nawet energii. Statyczny wokalista nie opuszczał obrębu mikrofonu i choć szorstki wokal wypadał nawet ciekawie, nie ratował reszty - niestety nudnego grania. Momenty w tym graniu były. I to całkiem dobre – raz po raz przebijał się bas, kilka ciekawych miażdżących wejść, przyprawiona balladka… Grali może pół godziny, ale co rusz deklarowali, że już kończą. Po co? Naprawdę nie wiem, ale szczerze mówiąc, dobrze, że skończyli szybko, bo nie było to dobre granie. Przynajmniej mi się nie podobało, mój kumpel Grzesiek podzielił moje zdanie („Tu nie ma piekła” – powiedział, mając na myśli pogo, którego wcale nie było).
            Chwila przerwy i na scenę wkroczył drugi zespół tego wieczoru. Psychollywood… i tu dopiero zaczęła się jazda, przynajmniej jeśli chodzi o muzykę, bo piekiełka znów zabrakło, choć na ten zespół zebrało się najwięcej ludzi. Początki tej formacji podobno sięgają 2004 roku. Przez zespół przetoczyli się muzycy trójmiejskich grup Blindead (Konrad Ciesielski, Patryk Zwoliński), a nawet Behemoth (Rafał Brauer). Ostateczny skład grupy wykrystalizował się w 2008 roku i w obecnym kształcie Psychollywood tworzą: Dominik Koziura na basie, Marcin Krzymański na gitarze oraz Dawid Zwolan przy mikrofonie i Tomek Wyrąbkiewicz na perkusji. A grają, jak sami określają rock’n’roll, chociaż ja bym raczej powiedział, że to stoner metal albo heavy’n’roll jak już.
Ewentualnie nawet można ich styl określić mianem „black’n’roll” – terminem wymyślonym przez muzyków grupy Black River na potrzeby drugiej płyty, a muszę podkreślić, że wzorowanie na graniu BR jest bardzo wyczuwalne w twórczości Psychollywood, zresztą nie tylko nimi…
Utwory ciężkie, miażdżące energią i dopracowane nie tylko melodycznie, ale również kompozycyjnie.
Obok Black River, przyszły mi skojarzenia z Black Stone Cherry, AC/DC, Motörhead, a nawet z Metallicą z okresu płyt „Load” i „Re-Load”. Wokalista miał, a przynajmniej próbował mieć, dobry kontakt z publiką (ta w ogóle nie reagowała, poga też nie było… niestety, choć było wiele momentów idealnych do pogowania). Ponadto był bardziej ruchliwy i nie stał w miejscu. Szorstki, stoner-bluesowy, lekko drżący wokal w stylu Macieja Taffa (Rootwater, Black River) wypadał naprawdę świetnie i rewelacyjnie wpasowywał się w graną muzykę. Zagrali osiem fantastycznych i potężnych kawałków, po czym zachęceni przez nadal niemrawą publikę, zagrali na bis jeszcze jeden kawałek. Wraz z końcem grania tej formacji motocykl odjechał pustynną autostradą w dal, a szkoda, bo takiego grania to mógłbym słuchać bez końca. Czują chłopaki klimat, bawią się stylem i jednocześnie tworzą nową jakość, swój własny styl. Gdybym był w jury – to właśnie Psychollywood przeszłoby dalej. Tylko czekać na płytę i koncert obok Black River (które mam nadzieję rychło się reaktywuje, wszak Taff bidulek nadal zmaga się z chorobą…).
            Trzecim zespołem wieczoru, najmłodszym stażem i wiekiem muzyków, był Call the fire brigade. Formacja powstała pod koniec 2010 roku i debiutowała w sopockim „Starym Rowerze” 8 grudnia tegoż roku. W tym samym czasie wydali pierwszą epkę, zatytułowaną „Dockyard Session”.
Podobno już jest nagrana, ale jeszcze niewydana, druga epka CTFB pod enigmatycznym tytułem „2EP”.  Swoja muzykę chłopaki określają jako melodyjny post hardcore, ale przyznam się, że mi takie określenie stylistycznie kompletnie nić nie mówi. Jeż i spółka serwują po prostu dobre granie, które może się podobać lub nie. Ja należę do osób, które znajdują się pomiędzy.
Po pierwsze nie jest to do końca moja muzyka, choć nie można zaprzeczyć, że chłopaki grają naprawdę interesująco. A p drugie, zawsze będę kibicem Jeża, Jabola i reszty zespołu, bez względu na to co będą grali. No chyba, że zrobią totalną żenadę…w stylu słodki pop albo kiper ciężkie brzmienia… na razie jednak żenady nie ma. Jest po prostu dobre granie jako się rzekło. Na tym koncercie zespół zaprezentował zarówno utwory z debiutanckiej płytki, jak i te, które się na niej nie znalazły i jak sądzę, również jakieś nowe utwory. W każdym razie bardzo klimatyczny, mglisty wstęp zapachniał mi tak jakoś progresywnie, lekko nawet ambientowo… pozostałe kawałki wypadły ostro, chyba nawet potężniej niż w grudniu, nie tak surowo jak na płytce, a przede wszystkim jakoś tak właśnie mocniej. Ogromny postęp trzeba zauważyć u wokalisty, który nie kopiuje siebie z okresu Staina (to ten sam wokalista i na początku jeszcze coś tak Stainowo pachniało), szuka nowej ścieżki dla swojego głosu i wychodzi mu to dobrze, ale brakuje mi jeszcze chrypki i odrobiny więcej energii. Za bardzo tłumi w sobie głos tam, gdzie wyraźnie jest potrzeba mocniejszego zaakcentowania. Niestety, we wszystkim gubi się bas, bardziej bas wypchnąć i byłoby ciekawiej. Tu niestety też zabrakło poga, choć na końcówce coś się na chwilę ruszyło, a skaczący jako jedyny pod sceną Grzesiek (ludzie nadal bezczynnie stali) znalazł podobno godnego przeciwnika i rozpętał upragnione piekło. Nie bardzo wiem w którą stronę chce iść CTFB – jest pomysł, który może pójść w interesujące rejony, jest świeżość, ale brakuje większej ilości energii, jakiejś pewności siebie, siły przebicia… myślę, że przed CTFB jeszcze dużo pracy, na razie jest dobrze, ale zdecydowanie chłopaków stać na  znacznie więcej.
            Podsumowując, na trzy zespoły tak naprawdę podobał mi się tylko jeden: Psychollywood. Potężna dawka, naprawdę przemyślanej mocnej muzy. CTFB plasuje się na drugim miejscu. Tu jest potencjał, który jeszcze nie został w pełni wykorzystany. Najgorzej moim zdaniem, wypadł Madseed. Mad to na pewno grupa nie jest, Bad to już prędzej. Z tego ziarna długo nic nie wyrosło i obawiam się, że długo nie wyrośnie.
            Ogólnie jednak muszę powiedzieć, że koncert był udany, ale powinno się zadbać o lepsze dobranie zespołów towarzyszących, o podobieństwo stylistyczne, lub przynajmniej ostrzej dobierać przeciwników do konkursu. Na pewno nie wybrałbym Madseed, może się czepiam, ale naprawdę nie podobało mi się to granie, kompletnie... (może zmienię zdanie jak ich kiedyś jeszcze usłyszę, ale tu niestety dali przysłowiowej dupy). Nad CTFB porządnie bym się zastanowił, przed nimi w każdym razie długa droga, ale mam nadzieję, że i ona zaowocuje sukcesami nie tylko na scenie trójmiejskiej. I wreszcie Psychollywood, jako się rzekło najlepszy z trójki, zdecydowanie zasługujący na laur pierwszeństwa, a jestem przekonany, że jest to jeden z najpoważniejszych kandydatów do zmiecenia pozostałych grup występujących w ramach tegorocznej Gitariady. Po prostu bardzo dobry zespół.

środa, 6 kwietnia 2011

Kilka pytań do STATE URGE

I oto jest, zgodnie z zapowiedzią, pierwszy na tym blogu wywiad. Wywiad szczególny bo z muzykami młodej gdyńskiej formacji State Urge. Redaktor Kaczkowski wielokrotnie podkreśla, że nie ma przypadków. I nie ma od tej reguły, w większości wypadków, wyjątku. I tyle tytułem wstępu, przejdźmy do meritum, czyli pytań i odpowiedzi.

Lupus:  Muzycy raczej niechętnie odpowiadają na tego typu pytania, ale zadam Wam, jeśli nie macie nic przeciwko, kilka pytań o początki. Jak to się zaczęło?

State Urge: Zaczęło się zwyczajnie. Gitarzyści (Krystian i Marcin Cieślik) poznali się w szkole, a pozostała dwójka przypadkowo – przez internet. Było to… co najmniej 2,5 roku temu, ale prawdziwy zespół i kierunek jakim obecnie podążamy powstał dopiero, kiedy udało nam się na stałe ulokować w salce prób.  Poznawaliśmy siebie nawzajem, wymienialiśmy gusta i preferencje, a przede wszystkim – dużo improwizowaliśmy. To wyrobiło nam zaufanie do siebie nawzajem i pozwoliło ukształtować wspólny gust kompozycyjny.

Lupus: Skąd wzięła się nazwa? Czy można ją tłumaczyć jako „stan przebudzenia”, czy może chodzi o coś innego?

State Urge: Nazwa powstała tak jak nasz zespół – właściwie przypadkiem, nagle i niespodziewanie. Nic prostszego – słownik języka angielskiego (lub jakaś jego wariacja) i otwarcie na przypadkowej stronie. Może się to wydawać infantylne, ale nazwa przypadła nam do gustu i niejako opisywała to, co robimy. Zawsze trudno jest nam odpowiedzieć na pytanie o jej znaczenie i interpretację. Wolimy pozostawić to indywidualnym przemyśleniom, podsuwając jedynie słownikowe definicje tych słów.

Lupus: Muzyka w stylu późnych lat 60 i całej dekady lat 70 przeżywa ostatnio renesans. Obok wysypu wznowień i wydań rocznicowych, jak również fantastycznych pełnych wykonań koncertowych niektórych płyt (żeby wymienić tylko Hendrixa, The Who, King Crimson czy Ricka Wakemana) pojawiły się zespoły obracające się w tej stylistyce – Govt Mule, Radio Moscow czy The Brew. Skąd pomysł, aby nawiązać w Waszej twórczości do muzyki z tamtych lat? Co w niej takiego jest, że zdecydowaliście się wybrać właśnie taką stylistykę – retrospektywne spojrzenie na rock psychodeliczny i progresywny?

State Urge:Każdy ma w sobie muzykę, melodię. Nikt z nas niczego nie wybierał na siłę, usiedliśmy wszyscy razem przy swoich instrumentach i każdy zaczął grać to, co czuje najlepiej. Z tego powstały rozmaite brzmienia, nieświadome nawiązania. A to, czy nasza stylistyka wkracza w lata 70, 80 czy jest progresywna czy psychodeliczna – zostawiamy słuchaczom i z chęcią się tego dowiemy. (uśmiech)

Lupus: Jakie inspiracje, zespoły wskazalibyście jako najsilniejsze, najbardziej istotne dla Waszej twórczości?

State Urge:Każdy z nas słucha prywatnie lekko różnej muzyki, ale zawsze znajdzie się kilka wspólnych mianowników. Inspirujemy się muzyką, którą uważamy za dobrą – po prostu. Nie chcemy tu rzucać nazwami, aby uniknąć zaszufladkowania i klasyfikacji jako „naśladowcy” czegoś. Nasze inspiracje na pewno można usłyszeć w coverach, które gramy. Staramy się jednak zawsze o to, aby nawet cover brzmiał trochę po naszemu.

Lupus: Jak na młodych muzyków, macie niezwykłe, momentami wręcz wirtuozerskie umiejętności. Wiem, że nie jest to przypadek, część z Was, a na pewno Wasz perkusista, uczęszczała do szkół muzycznych. Słychać je choćby w niesamowitych improwizacjach i interpretacjach znanych utworów, nie tylko z lat 60 czy 70. Czy nie myśleliście o tym, aby spróbować w ten sposób skomponować większą formę – suitę, jakiś koncept?

State Urge:Tutaj chcielibyśmy zdecydowanie powiedzieć – nie jesteśmy wirtuozami. Na miano wirtuoza trzeba zapracować przez długie lata, my mamy przed sobą jeszcze długą drogę. Stale się uczymy i staramy się być jak najbardziej elastyczni również jako indywidualni muzycy.
Szkołę muzyczną ukończył Marcin Bocheński (perkusista)[i]. Michał (instrumenty klawiszowe) tylko uczęszczał. ( uśmiech) Co do większej formy… oczywiście, jest to dla nas ogromne wyzwanie. Napisanie takiej suity to troszkę inna praca niż wykonujemy zazwyczaj – praktycznie wszystkie nasze kawałki powstawały dzięki improwizacjom. Większe formy muzyczne wymagają umiejętnego, tendencyjnego podejścia do kompozycji. Naszym dziełem w tym kierunku jest „Underground Heart” – 3 częściowy utwór, który można posłuchać na naszej epce. Nad nim zdecydowanie spędziliśmy najwięcej czasu, chociaż również powstał jako całkowita improwizacja.

Lupus: Niedawno zakończyliście minitrasę koncertową, część koncertów odbyła się poza granicami Trójmiasta. Dla młodego zespołu, niebędącego debiutantem, a wciąż nieznanym szerszej publiczności koncert poza granicami macierzystego miasta - z pewnością jest ogromnym wyzwaniem. Jak do tego doszło? Jak się z tym czujecie?

State Urge:Na pewno jesteśmy bardzo zadowoleni, że udało się nam zorganizować taki szereg koncertów. Nie ukrywamy, że wolimy grać niż organizować  - tak, manager cholernie by się przydał[ii] (uśmiech), ale tym razem naprawdę jesteśmy z siebie zadowoleni. Z wyjazdem poza granice Trójmiasta mieliśmy już do czynienia na samym początku istnienia zespołu („Dolina Charlotty”) i bardzo miło wspominamy tamte chwile – pierwszy wspólny wyjazd…

Lupus: Na antenie Programu Trzeciego Polskiego Radia puszczona została Wasza improwizacja. Choć nie znaleźliście się na niedawno wydanej płycie „Minimax.pl 6” uważam, że zauważenie i docenienie Waszej twórczości przez redaktora Kaczkowskiego jest bardzo nobilitujące i jest sporym osiągnięciem. Stąd moje pytanie: Jakie macie plany na najbliższą przyszłość? Jakieś konkursy młodych zespołów, kolejne koncerty? Może nawet taki u boku znanego zespołu? Może wydanie pełnowymiarowej płyty?

State Urge:Zagranie naszej improwizacji w radiu, przez redaktora Kaczkowskiego, jest dla nas wszystkich nobilitacją i motywacją do jeszcze cięższej pracy. Nasze dalsze plany są więc oczywiste – jeszcze więcej ciężkiej i sumiennej pracy. Zamierzamy sprostać wymaganiom naszych słuchaczy i własnej ambicji. Przed nami długa droga i teraz staramy się do niej jak najlepiej przygotować. (uśmiech) Dalekie plany też są chyba jasne – chcielibyśmy naszą muzyką poruszać. Sprawić, żeby była naprawdę wyjątkowa i potrafiła dotrzeć gdzieś głębiej, do jak największej ilości osób. W chwili obecnej, kiedy mamy już materiał na płycie, piszemy nowe kawałki, trochę odpoczywamy i planujemy kolejne koncerty. (uśmiech)

 Lupus: Na razie zatem jest epka. Zanim zostanie przeze mnie przesłuchana i zrecenzowana, kieruję do Was pytanie: Co możecie powiedzieć o swojej pierwszej epce? Czego możemy się po niej spodziewać? Czy zamierzacie ją rozpowszechniać wśród szerszej publiczności, aniżeli wśród znajomych?

State Urge:Ta epka, pierwsza płyta z naszymi nagraniami dostępna szerszej publiczności, jest czymś na co czekaliśmy i nad czym pracowaliśmy bardzo długo. Znajduje się tam wyselekcjonowany materiał, praktycznie z dwóch lat naszej działalności. Są to 4 utwory, które naszym zdaniem nadają się na „wizytówkę” zespołu. Większość (bo aż trzy) można było usłyszeć na naszych koncertach. Ale mamy też niespodziankę, wspomniany, tytułowy „Underground Heart” w zupełnie nowej, nie pokazywanej wcześniej na koncertach aranżacji. Płytki są już gotowe, na razie w bardzo małym nakładzie, ale już wkrótce wszystko będzie jasne jak, gdzie i kiedy można ją zdobyć. (uśmiech)

Lupus: I na zakończenie: Czego Wam życzyć na przyszłość, a zwłaszcza na ten pracowity miesiąc?[iii]

State Urge:Przede wszystkim wytrwałości i cierpliwości. Chcemy by takich pracowitych miesięcy jak ten było jak najwięcej.

Lupus: I tego Wam życzę. Dzięki wielkie za wywiad i do zobaczenia na koncercie.

State Urge:Dzięki i zapraszamy na naszą stronę internetową www.stateurge.com . Można tam znaleźć odnośniki do źródeł wszelkich informacji o zespole. (uśmiech)




[i] W tym pytaniu: dopiski w nawiasach moje własne.
[ii] Podkreślenie moje własne.
[iii] Pracowity miesiąc to był ten poprzedni, ale wszystko wskazuje na to, że chłopaki nie zamierzają zwolnić tempa. I bardzo dobrze.

Uśmiech Quorthona: Galar - godni następcy boga


Viking metal. Jedni pewnie z niesmakiem machną ręką. Inni uśmiechną się z rozmarzeniem. Ja należę do tych drugich. Styl, którego niekwestionowanym ojcem był jeden człowiek (a może bóg?) ukrywający się pod pseudonimem Quorthon. To właśnie on pod szyldem swojego zespołu (w którym był jedynym muzykiem) Bathory wydał takie dzieła jak „Twilight of the Gods” (1990), „Blood on Ice” (1996), „Blood, Fire, Death” (1998) czy dylogia „Nordland” (2002 – 2003). Stworzył nową jakość i nowy gatunek, który po jego nagłej i niespodziewanej śmierci nie zaginął pośród wielu innych stylów, a wręcz przeciwnie, wciąż się rozwija i doczekał się nawet kontynuacji w takich krajach jak Niemcy i Hiszpania. Jednak to Skandynawowie mają do tego stylu największe prawa. Pokazują, że w tej stylistyce nadal można tworzyć płyty piękne i miażdżące, a co najważniejsze epickie. Wiadomo nie od dziś, że epickość to jedna z najwspanialszych cech skandynawskiego metalu, jaki by to nie był gatunek metalu. Zespołów grających ciężką i fantastyczną muzę jest tam niezliczona ilość, jednak Galar najpełniej chyba odnalazł się w tym co zapoczątkował Quorthon. Oto przepiękna kontynuacja jego misji, z której Quorthon z całą pewnością byłby dumny:
            Galar powstał w 2004 w Bergen w Norwegii. Obecnie zespół tworzą wokalista, gitarzysta i basista Slagmark (Marius Kristiansen) oraz Fornjot (B. Lauritzen) grający na klawiszach i fagocie oraz śpiewający czyste partie wokalne. Sesyjnie (na koncertach) grają z nimi również Specter na gitarze i Phobos na perkusji. Podobnie jak Quorthon, Slagmark i Fornjot sami tworzą i nagrywają materiał na swoje płyty. Dotychczas wydali dwie płyty sygnowane nazwą Galar, a mianowicie: debiutancki „Skogskvad” w 2006 roku oraz „Til Alle Heimsens Endar” w 2010 roku. Wszystkie utwory są napisane po norwesku i tematycznie oscylują wokół tematów mitologii nordyckiej, historii i bitew – czyli tym, czym powinien zajmować się zespół grający viking metal. Ponadto muzycy mocno podkreślają swoje antyfaszystowskie i antyrasistowskie stanowisko, które próbuje się im przypisywać, ze względu na poruszane w utworach kwestie. Utwór „Hugin Og Munin” z pierwszej płyty znalazł się na kompilacji „Metal Message vol. IV”.
            Pierwsza płyta „Skogskvad” zaczyna się od burzy, akustycznej gitary i motywu na fagocie. Po chwili następuje jednak potężne uderzenie ciężkich gitar, łomoczących epickich bębnów i dołącza do nich growlowany wokal. To utwór tytułowy, który od pierwszej sekundy dobrze daje po głowie i kończąc się przechodzi w „Ragnarok” ani na chwilę nie zwalniając tempa do końca płyty, na którą składa się osiem utworów. Miniaturka „Skumring” (piąty numer na płycie) to tylko motyw na pianinie i fagocie i stanowi jakby interludium pomiędzy „Kronet til konge”, a wspomnianym „Hugin Og Munin”. Chwilowe wyjście słońca to tylko zmyła, zaraz niebo znów zasnuje się ciemnymi chmurami i rozpęta się kolejna burza i bitwa. Na koniec przychodzi ukojenie – gitara i fagot wprowadzają do kolejnego uderzenia toporem w łeb „Slagmarkens falne sjeler”. Ten na chwilę zwalnia przy końcówce, by potem dalej pędzić dobrze naostrzonym ostrzem i zejść w finałowy nieco tylko wolniejszy „Jotneraid”. Razem nieco ponad 35 minut, osiem kawałków i nie ma, co kręcić nosem, że mało, bo po odsłuchaniu bez wahania włączamy płytę ponownie. Ewentualnie wrzucamy drugą płytę zespołu.
            „Till Alle Hiemsens Endar” zaczyna się od klimatycznego wstępu „Forspill” opartego na mrocznych akordach pianina i smutnych, funeralnych pociągnięciach smyczków, które szybkim cięciem przechodzą w pędzący i równie mroczny „Ván”. Trzeci numer „Paa Frossen Mark” przywodzi na myśl wczesny Opeth, ale nie jest to bezmyślna kopia, w żadnym wypadku, to tylko pierwsze wrażenie, nadal jesteśmy w ciemnym i epickim kręgu opowieści o wikingach i nordyckich bogach.
Najdłuższy na płycie (dziewięć minut z sekundami) „Grámr” to niemal suita, w której nie brak lirycznych, ciemnych zwolnień i potężnych uderzeń toporów w szybszych momentach czy nawet przeciągłych pociągnięć smyczków, które płynnie przechodzą w dźwięki pianina w kolejnym utworze.
Instrumentalny, mroczny i niezwykle klimatyczny „Det Graa Riket” podobnie jak na pierwszej płycie to tylko pianino i (tym razem) smyki. Brzmiący trochę jak wyjęty ze ścieżki dźwiękowej jakiegoś filmu… W szóstym numerze „Ingen Siger Vart Vunnin” znów dostajemy po głowie potężnym uderzeniem bębnów i melodyjną, jak na standardy viking metalu, gitarą. Na pianinie powtórzenie motywu z poprzedniego utworu i szeptany wokal na zakończenie. Tytułowy kawałek jest przedostatni i znów dostajemy po głowie piorunami, siekącym deszczem i ostrymi toporami. Bitewny zgiełk opada gdzieś w połowie utworu przy akustycznej gitarze, dźwiękach fagotu i smykach by po chwili znów przyspieszyć. Ostatni jest „Etterspill” – instrumentalna miniaturka, w której obserwujemy pobojowisko z góry, oddalając się coraz bardziej i bardziej, mimowolnie salutujemy dzielnym wojownikom i obserwujemy łopoczące na wietrze okrwawione sztandary…
            Jestem przekonany, że gdzieś tam w Valhalli Quorthon jest zachwycony i zadowolony z chłopaków. Uśmiecha się pewnie pod nosem i popijając wino, zagarnia ramieniem kolejną walkirię i puszcza Galara ponownie. Odyn kiwa z rozmarzeniem głową, mruży oczy i rzuca w jego stronę, nie podnosząc się z tronu, wciąż opierając dłonie na ciężkim toporze: „Zacne granie, panie Quorthonie, zacne granie!”. Ale Quorthon nie odpowiada, tylko zamyka oczy i wsłuchuje się w dźwięki, które powołał do życia. Choć tym razem w odtwarzaczu nie gra żadna z jego wspaniałych płyt - Quorthon zasłuchuje się płytami grupy Galar i nie może się od nich oderwać. Na pewno jest dumny ze swojego dzieła i tych, którzy z pasją kontynuują jego misję.

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

Recenzja: Piotr Rogucki – Loki. Wizja dźwięku

Recenzja:
Piotr Rogucki – Loki. Wizja dźwięku (2011)      10/10

Tak naprawdę nie jest to żaden debiut. Piotr Rogucki debiutantem przecież nie jest. Charyzmatyczny wokalista i lider łódzkiej formacji Coma wydał swój pierwszy w karierze solowy album. Najciekawsze na tej płycie jest to, że Rogucki nie tylko pokazuje w pełni swoje możliwości wokalne, ale również wraca do dawnej formy, którą pamięta się z pierwszej płyty Comy „Pierwsze wyjście z mroku”. Chodzi o zarówno warstwę tekstową, jak i wokalizy oraz kształtowanie głosu. Nie da się nie zauważyć i zaprzeczyć, że na „Hipertrofii”, a zwłaszcza na kolejnych płytach Comy – „Live”, „Symfonicznie” i „Excess” wokal przeszedł drastyczne zmiany. Nie będę roztrząsał czy na lepsze czy na gorsze, bo nie oto chodzi i jest to też kwestia gustu, ale na solowym albumie znów mamy zwykłego Roguckiego, niesilącego się na efekty, niepróbującego growlów i niegenerującego zbędnych dźwięków, jęków i innych odgłosów.
            Uwagę zwraca już sam tytuł. Loki to według mitologii nordyckiej bożek chaosu, zniszczenia oraz żartu i dowcipu. I taka właśnie jest ta płyta, pod pozornym chaosem, kryje się niezwykle dowcipna historia, zagubionego młodego człowieka imieniem (czy też raczej ukrywającego się pod ksywką?) – Loki. Drugi człon odnosi się jak sądzę do samego Roguckiego. Sugeruje on własne odczytanie muzyki, zupełnie odrębne w stosunku do tej tworzonej z macierzystą grupą, jest transkrypcją tego, co wyśmienity wokalista i tekściarz czuje i widzi we własnej głowie, a teraz dzieli się z nami, słuchaczami, swoim prawdziwym ja. Niepohamowanym dowcipem i zwariowanym, niepowstrzymanym i rozszalałym ego.
             Sama wizja dźwięku, jest trzeba przyznać dość oryginalna i pomysłowa. Różni się ona w każdym razie od tej dotychczasowej, tworzonej wraz z Comą i to znacznie. Tu nie ma miejsca na długie utwory, na ciężkie riffy czy rozwijające się, progresywne pasaże. Całość zasadza się raczej na generowaniu dźwięków służących za tło, aniżeli budujących dosłowne melodie, z szumów i dość minimalistycznego podejścia. Nie oznacza to jednak, że płyta jest nudna czy mdła. Ten właśnie specyficzny styl i pozorny minimalizm tworzy kapitalną mieszankę i naprawdę wciągającą opowieść. Reklamowane jako „soundtrack do filmu, który nigdy nie powstał” wydawnictwo jest bowiem koncept albumem. A przynajmniej takim w założeniu ma być.
            Co mamy zaś na płycie? Komplet różnorodnych stylistycznie utworów od rocka mocno osadzonego w stylistyce lat 60 i 70 po stylistykę elektro i minimalistyczny eksperyment. Wprawne ucho wyłapie skojarzenia choćby z The Who, ale również (w pewnym sensie) z Dead Weather… a na pewno wielu uśmiechnie się z niezwykłych, dowcipnych tekstów (ja na przykład wybuchnąłem głośnym śmiechem, ku przerażeniu babci siedzącej naprzeciwko, słysząc piosenkę o konkursie w Sopocie, wjeżdżając akurat skmką na peron w Sopocie). Intrygująco wypada też deklamacja zapewne specjalnie „epickiego i grafomańskiego” tekstu w jednym z kawałków. Nie będę jednak rozpisywać się o każdym utworze z osobna, bo tak naprawdę trzeba to usłyszeć samemu.
            Podsumowując zaskoczyła mnie ta płyta, przyznam się, że nie spodziewałem się arcydzieła, i arcydzieło to nie jest, ale mogło być znacznie gorzej. Tymczasem płyta naprawdę jest dobra, dopracowana pod niemal każdym względem, ukazująca nieco inne oblicze Roguca. To niezwykle świeży materiał i w moim odtwarzaczu płytka przejechała calutka już… właściwie to nie wiem który raz, ale mogę się założyć, że przekroczyło setkę przesłuchań. A to oznacza, że jest to jedna z płyt do której się wraca po wielokroć z nieukrywaną przyjemnością.
            Nie wiem jak innym fanom Comy, czy nawet po prostu Roguca, ale mi ten album bardzo przypadł do gustu i z niecierpliwością wypatruję kolejnych płyt solowych Piotra, a podobno ma już nawet pomysły na kolejne. Każdy chętny może posłuchać nowego materiału na koncertach, ja niestety z braku funduszy nie wybiorę się 6 kwietnia do gdyńskiego Ucha, ale przy następnej okazji nie omieszkam nadrobić strat.

sobota, 2 kwietnia 2011

W niewielu słowach

W niewielu słowach: Część I


Na początek małe wyjaśnienie. To nie jest żadne zgapienie pomysłu, a raczej wyjście naprzeciw, coś w rodzaju odpowiedzi. Niektórych płyt czy zespołów nie da się opisać w pełnych artykułach czy recenzjach, a na pewno nie zawsze jest to łatwe. Nie będę o opisanych w taki sposób płytach pisał później szerzej. Nie widzę bowiem większego sensu wracania do raz opisanego materiału. Związku z tym, że mamy do czynienia z wersją skróconą: obniżam punktację do pięciu punktów.
Na początek zaś garść debiutów.

1. Celtachor – In The Halls Of Our Ancient Fathers (2010)

Debiutancka płytka, a właściwie debiutanckie demo, tego irlandzkiego zespołu wpadło mi w ręce dość przypadkowo. Nie szukałem tej płyty, ani tego zespołu. Znaleźli mnie sami – na moim Myspace. Styl grupy można określić jako połączenie black metalu z folkiem. Mocno zbliża się ona stylem do tego, co zapoczątkował Quorthon (wraz ze swoim projektem Bathory) – zarówno w sferze black metalu, ale także epic i viking metalu czy wczesnego Satyricona. Płyta zawiera bowiem siedem potężnych, epickich kawałków a całość zamyka się w nieco ponad trzydziestu sześciu minutach. Obok ciężkich, mrocznych riffów i potężnej dającej po głowie perkusji, mamy wstawki na fletni, zapewne oparte na tradycyjnej celtyckiej muzyce i bardzo dobrym charczącym, growlowanym wokalu. Spokojne, wyłaniające się z mgły intro „Nemed’s Wake” z chorałami i delikatną orkiestracją fantastycznie wprowadza w klimat opowieści. Drugi utwór „Rise of Lugh” i kolejne to już bitewny zgiełk. Kiedy pojawia się flet, ma się jednak przed oczami tańce driad i faunów przed ogniskiem. Stanowi on piękny, liryczny dodatek, który melodyjnymi dźwiękami uzupełnia całość. Materiał jest nagrany bardzo surowo i z dużą dawką ukrytej mocy. Podsumowując,  jest to płyta godna polecenia każdemu wielbicielowi takich klimatów, zarówno tym, którzy ubóstwiają Bathory jak i dla tych, którzy preferują klasyczny black metal. Jedna z tych, którą można słuchać bez znudzenia po kilka razy pod rząd.          5/5

2. Godsized – Godsized EP (2011)

Stoner ma się dobrze. Wszystko za sprawą Zakka Wylde’a i jego Black Label Society oraz nierdzewiącej legendy, jaką jest Lynyrd Skynyrd. Zespoły i płyty oscylujące wokół tej stylistyki powstają już nie tylko w Stanach Zjednoczonych, ale także w Polsce i we Włoszech jak grzyby po deszczu. Godsized pochodzi z Wielkiej Brytanii, aktualnie jest w trasie z BLS i właśnie wydał swoją debiutancką epkę. Płytka trwa około czterdziestu jeden minut i zawiera materiał nawiązujący do stylistyki BLS, ale jednocześnie prezentują swój własny, oryginalny styl. Stawiają na chwytliwość kawałków, które są dopracowane w najdrobniejszym szczególe. Jak na brudne stonerowe brzmienie jest ono bardzo wysublimowane i eleganckie. A cała płyta to potężna i nowoczesna mieszanka bluesa z ostrym, tnącym hard rockiem i z imponującymi, silnymi heavy metalowymi wstrząsami sejsmicznymi. Otrzymujemy osiem utworów, które porażają doskonałą jakością nagrania, bardzo ciekawymi riffami i (jak na standardy stoner rocka) chwytliwymi melodiami. Już otwierający płytę pędzący „Walking Away” wypada niezwykle interesująco, a potem jest już coraz ciekawiej. Bardzo dobra epka zachęca do śledzenia kariery tego młodego zespołu.  Jest to pozycja silnie rekomendowana nie tylko wielbicielom stoner rocka, BLS czy BSC, ale także wszystkim tym, którzy szukają po prostu dobrej, mocnej muzy.        5/5

3. Delifony – Human Time (2010)

Zespół pochodzi z Francji i gra metal progresywny. Nie kopiują założeń jakie wypracowali Bogowie, czyli Dream Theater, mają bowiem swój własny styl. Utwory zawarte na płycie nie są długie, najdłuższy trwa raptem osiem minut z sekundami. Album zaś jest jak sądzę konceptem, opowiada bowiem jeden (?) dzień z życia pewnego człowieka zawieszonego pomiędzy światami – naszym i tym, którego nie znamy. Intrygująca jest już sama okładka – po lewej stronie tarcza zegara dworcowego, po prawej tarcza zegara słonecznego, a pośrodku stacja metra, korek uliczny i załamany mężczyzna siedzący na łóżku. Poniżej jeszcze linia życia… W ogóle czas odgrywa na tym albumie dużą rolę – na początku mamy nawet tykanie i dzwonienie budzika. Choć wokale są po angielsku, momentami słychać przebijający się francuski akcent. Bardzo ciekawe riffy i klawiszowe pasaże budują klimat, a perkusja przepięknie uzupełnia całość. W momencie kiedy Dream Theater zaczyna zjadać własny ogon, powielać schematy i boryka się z problemami braku perkusisty (podobno kogoś już mają, ale tylko rzucają hasełkami w rodzaju „jesteśmy podnieceni”, „nagrywamy miażdżący materiał, najlepszy jaki stworzyliśmy” -  a to zazwyczaj niestety nie wróży niczego dobrego) Delifony jest zespołem dużo ciekawszym i oryginalniejszym od Bogów. Spośród albumów oscylujących wokół klimatów progresywnych jest to jeden z najlepszych albumów ostatnich kilku lat jaki słyszałem. Polecam go każdemu kto jest ciekawy muzyki z innego kraju niż Stany czy Wielka Brytania, wielbicielom metalu progresywnego, również Bogów i każdemu, kto lubi zatopić się w dźwiękach i na chwilę znaleźć się w innych miejscach czy stanach świadomości.    5/5

4. Sinebreed – When Worlds Collides (2010)

Ta niemiecka supergrupa powstała niedawno i od razu przystąpiła do realizacji debiutanckiego albumu. W każdym razie muzycy, którzy wchodzą w skład zespołu nie są amatorami, grają już jakiś czas, często nawet w kilku różnych grupach i międzynarodowych składach. Otrzymaliśmy ciekawą mieszankę power metalu w stylu wczesnego Helloween i Edguy z hard rockowym szlifem w rodzaju Jorna, czy Blach Sabbath i progresywnymi wędrówkami i operowym zacięciem. Mamy więc pędzącą perkusję, ciężkie charczące riffy, klawiszowe wstawki, orkiestracje i chwytliwe melodie. Wokal jest szorstki, hard rockowo chrypliwy i na tyle wysoki, że wyciągane fragmenty brzmią naprawdę dobrze i nie męczą zbyt wysokimi rejestrami. Wszystkie utwory są przemyślane i dopracowane w najmniejszym szczególe, nie nużą i dobrze dają po głowie, po prostu słuchanie tej płyty sprawia satysfakcję. Choć podobnego grania jest w ostatnich latach sporo, jest to bardzo dobra pozycja, którą śmiało polecam każdemu wielbicielowi podobnych brzmień i stylistyki heavy/power metalowej. 4/5

                                                                                              Cdn.